TYLKO U NAS! Walczak: "Konsylium lekarskie zreanimowało Widzew"
 
Piątek, 17. marca 2017, godz. 18:52

Dr Konrad Walczak z zarządu Widzewa porównał klub do pacjenta, który w stanie ciężkim został spisany na straty. A jednak zdołał się wybudzić...

Maciej Nowocień: Zarządzanie klubem to trudna sztuka?
Konrad Walczak:
- Z perspektywy czasu, z moich pięciomiesięcznych doświadczeń, jest to trudne. Nie wiedziałem, że trzeba pociągać aż za tyle sznurków. To fabryka, która musi działać pod względem prawnym, organizacyjnym, administracyjnym i wreszcie sportowym. Wydaje się, że ta najważniejsza rzecz jest właśnie na końcu. Można ją  spiąć, jak domknięte są sprawy porządkowe. Może stąd potrzebnych aż tyle osób w zarządzie, bo każdy zajmuje się swoją działką. Jedna czy dwie osoby, jak to było w poprzednim zarządzie, nie podołałyby temu wszystkiemu. Ważne są też rozmowy z kibicami, z urzędnikami... To wszystko trzeba zespolić ze sobą i wydaje mi się, że ta grupa, która powstała przypadkowo, bo wcześniej się nie znaliśmy, dała radę. To była ciężka praca moich kolegów, od rana do wieczora. Ja dołożyłem cegiełki medyczną raz PR-owską. Jutro czeka nas wielki dzień i to w skali ogólnopolskiej, bo przecież o otwarciu stadionu mówi się w całej Polsce. Kibice Widzewa są wygłodniali normalnego zarządzania klubem, mają dość wbijania szpilek w widzewskie serca. Bo przecież były zadłużenia, sprzedawanie klubu, spadki... Może to wszystko miało miejsce ze względu na fakt, że osoby, które zarządzały Widzewem, aż tak mocno go nie kochały? Bardziej liczył się dla nich zysk. Nie robili z tego z pasją.

- Podkreśla pan, że spotkaliście się przypadkowo...
- Wszystko zapoczątkował pan Marcin Ferdzyn, który powołał nowe stowarzyszenie, a my w nim działaliśmy. Wiedzieliśmy więc, co się dzieje w klubie. Stowarzyszenie uznało, że trzeba zmienić styl zarządzania Widzewa i odbyły się wybory. Dziś już wiemy, że był to dobry ruch, choć mogliśmy to zrobić wcześniej i mniej brutalnie (uśmiech). Z 20 członków stowarzyszenia wybrano sześciu, którzy mogą coś z tym klubem jeszcze zrobić. Nie znając siebie nawzajem, zaczęliśmy rozmawiać, każdy mówił, jak to widzi. Połączyła nas pasja do klubu. Jesteśmy dumni ze swojej pracy. Doceniają nas także kibice, którzy kupili rekordową liczbę karnetów.

- Widzew nie ma jednak prezesa. Dlaczego?
- Tutaj jest duża odpowiedzialność prawna i administracyjna, szczególnie przy podpisywaniu różnych dokumentów. Zarządzając ogromnym szpitalem też zdaję sobie sprawę, że każdy podpis ma ogromną wagę, tym bardziej w dzisiejszych czasach. Ale chyba nie o to chodziło. Każdy z nas ma swoją pracę, swoją działalność. Prezesura łączy się wyłącznie z opieką nad klubem. Gdybym to ja sprawował tę funkcję, to nie wyobrażam sobie, że nie byłbym obecny na stadionie przez cały czas. Podobnie jest w szpitalu, więc nie można tego połączyć. Ponadto sześcioosobowy styl zarządzania klubem zaczął nam wychodzić. Dyskutujemy, dochodzimy do wspólnych wniosków. W innym przypadku to jedna osoba podejmuje decyzję, niekoniecznie słuszną i nie ma kogoś, kto postawi weto. Wtedy jest to decyzja nieodwracalna i mogą przez to powstać problemy. Tutaj nad decyzjami pracuje kilka mądrych osób. Na razie przynosi to efekty. W pewnym momencie prezes zapewne zostanie powołany. Możliwe, że znajdzie się firma, która wejdzie do Widzewa w odpowiednim stopniu finansowym i to się zmieni. A może zawsze będziemy stosować taki model, jak teraz? Życie wszystko zweryfikuje. Żartujemy sobie, że jak postawimy Widzew na nogi, to czym się zajmiemy? Może odbudową któregoś klubu włoskiego czy hiszpańskiego? Tutaj nam wyszło, teraz pozostaje już kwestia sportowa. A sam pan wie, że sport rządzi się swoimi prawami. Na to się z kolei składa wiele elementów: dyspozycja dnia, oddanie klubowi... Sam jako medyk wiem, że dyspozycja dnia i mentalność jest bardzo ważna. W piłce też sporo dzieje się przez przypadek.

- Nie obawialiście się wejścia w poważny sport bez doświadczenia?
- Nie. Chcieliśmy zrobić dobry wynik. Wiedzieliśmy, że jeśli będziemy to robić z pasją i zaangażowaniem, to musi się udać. Przez cały czas nie widziałem na twarzach moich kolegów zniechęcenia czy zawahania. Nie ukrywam jednak, że było bardzo trudno. Gdyby nie powstał stadion, to byłoby ciężej. Każdy z nas odniósł też sukces w swojej branży. Nie jesteśmy ludźmi wypalonymi, wręcz przeciwnie. Takie „młode” wilki z doświadczeniem nie mogły się bać.

- Musieliście załatać dziurę w budżecie. Jak to się udało?
- Na pewno dzięki kibicom, którzy kupowali karnety, całej otoczce wokół klubu. Zyskaliśmy sporo wiarygodności, sponsorów. Przekonaliśmy miasto, że jesteśmy osobami godnymi zaufania. W życiu trzeba mieć też trochę szczęścia. Trafiliśmy też na ruch pospolity, bo Łódź się rozwija, m.in. pod względem infrastruktury sportowej. Będziemy chcieli dalej iść tym krokiem.

- Sporo pieniędzy trzeba było też wydać na rozwiązanie kontraktów.
- Tutaj akurat duża zasługa moich kolegów, którzy potrafili konkretnie i szybko załatwić sprawy z piłkarzami. I to w męskich, krótkich, nawet żołnierskich słowach. To są inne rozmowy, niż za czasów Zbigniewa Bońka czy Włodzimierza Smolarka, bo wtedy piłkarze byli bardzo przywiązani do swoich klubów. Wybraliśmy takich piłkarzy, którzy będą czuli, że tu jest ich „dom”. Muszą walczyć z pasją, robić to, co kochają. Dziś rządzą pieniądze. Zawodnikom też nie ma się co dziwić, bo piłka to jakiś epizod w ich życiu i chcą zarobić.

- Z budowaniem kadry z trenerem Przemysławem Cecherzem problemów nie było.
- To prawda. Decyzja zatrudnienia trenera również była bardzo konkretna. On pasuje do Widzewa pod względem mentalności, charyzmy. Zawsze też chciał pracować w naszym klubie, więc dla niego jest to spełnienie marzeń. Może nie jestem na co dzień blisko drużyny, ale wiem, że szkoleniowiec przekazuje też te cechy piłkarzom. Po czwartkowym treningu widać, że gracze też nabierają ducha widzewskiego charakteru. Zresztą, kibice nie pozwolą im ani na chwilę stanąć na boisku, by wziąć chwilę oddechu (uśmiech). Powinno być pozytywnie. Z kolei gdy przyjedzie do nas drużyna gości i usłyszy ten huk z trybun, też będzie miała związane nogi.

- Kadra została dopięta, więc czekaliście na stadion. Było nerwowo...
- To były trudne decyzje: administracyjne, prawne, które trzeba odpowiednio wyważyć. Wchodziły w grę też ogromne pieniądze. W innych dziedzinach życia też nie jest łatwo tak wszystko podomykać. Polacy lubią organizować wszystko na ostatnią chwilę, ale nam się udało. Ja bym nie robił już z tego tragedii. Na co dzień negocjuję z Narodowym Funduszem Zdrowia i też nieraz zdarza nam się osiągnąć porozumienie w ostatniej chwili. A w służbie zdrowia dużo się dzieje i zawsze trzeba zachować spokój. Ze stadionu również tragedii nie robiłem i wiedziałem, że nikt nie pozwoli, by ten obiekt świecił pustkami. Jak by to wyglądało? A naprawdę w sobotę będziemy mieli się czym pochwalić, bo przecież relacja z tego meczu idzie na całą Polskę.

- Gdybyście mieli jeszcze raz negocjować z Miejską Areną Kultury i Sportu, zrobilibyście coś inaczej?
- Może trzeba było szybciej czy intensywniej działać? Teraz można sobie gdybać. Czasami trzeba jak w pokerze: pokazać inną minę czy inaczej się zachować. Żadna ze stron na pewno nie chciała źle. Momentami chodziło po prostu o niuanse, o których kibice nie wiedzą. Każdy dokument musiał zostać podpisany z rozwagą. Może trochę dziennikarze napięli tę atmosferę? Na pewno było jednak bardzo mało czasu i powinniśmy to zacząć wcześniej.

- Sprzedaliście ponad 15 tys. karnetów bijąc wszelkie rekordy w Polsce. Obok zysku, świetny marketing, bo o trzecioligowym Widzewie mówi cała Polska.
- To jest wydarzenie na skalę światową. W wielu wcześniejszych wywiadach mówiłem, że Widzew to marka, coś, co ludzie kochają i pamiętają. Pamiętam lata świetności klubu i te emocje, które mieliśmy w duszy i sercu. Trzeba po prostu mieć swój dom, zrobić swoją otoczkę. Sami się nie spodziewaliśmy aż takiego zainteresowania. Ja jako optymista mówiłem, że sprzedamy najwyżej 9 tysięcy karnetów, bo marzyło mi się pobić Parmę. Ciekawe czy gdy stadion liczyłby 40 tysięcy krzesełek, to nie pobilibyśmy Glasgow Rangers? (uśmiech). Pamiętajmy jednak, że w Szkocji są głównie dwa kluby: Celtic i Rangers. Reszta ogląda ligę angielską, dlatego im jest dużo łatwiej kupić takie ilości karnetów. Myślę, że na pierwszy mecz dalibyśmy radę sprzedać około 30 tys. wejściówek.

- A co z kolejnymi meczami? Nie obawia się pan, że ludzie mimo posiadania karnetu będą pojawiać się tylko na hitowych spotkaniach?
- Pamiętajmy, że to III liga. Poziom jest, jaki jest. Ale Polacy lubią działać w takiej euforii, idą do przodu jak husaria (uśmiech). Tutaj też jest taki odzew. Na pewno duży wpływ będzie miał wynik sportowy. Póki będzie szansa na awans, to z frekwencją nie powinno być źle. Zdajemy sobie sprawę, że stadion nie będzie się zawsze wypełniał. Trzeba się zastanowić, co dalej. Oprócz wyników, ważne będzie zachowanie kibiców, dobry PR. Ważne, żeby rodziny nie czuły się na stadionie zagrożone i chciały przychodzić na mecze z dziećmi. W przeciwnym wypadku nawet politycznie będzie to źle wyglądało i dużo stracimy jako klub.

- Za pół roku zadowoli was sprzedaż, powiedzmy, połowy tego, co sprzedaliście na wiosnę? Wiadomo, że teraz dużym magnesem jest też nowy stadion.
- Nas zawsze zadowala całkowity sukces. Zadowoli nas moment, kiedy sprzedamy tyle samo karnetów. Cały czas mierzymy wysoko. Zdajemy sobie jednak sprawę, że ten boom w końcu minie i rzeczywiście połowa tego, co teraz, będzie niezłym wynikiem. Ale jeśli chodzi o zadowolenie, to w głowie mamy tylko rekordy, awanse, a potem mistrzostwa. Zawsze mierzymy wysoko.

- Widzew odniósł karnetowy sukces, ale sporo kibiców ma jednak żal, że zabrakło pojedynczych biletów na premierowe spotkanie na nowym stadionie.
- Bardzo chcieliśmy pobić rekord i to był nasz cel. Chyba stadion powinien być większy, by gdybyśmy dobudowali dwa piętra, to bilety by się znalazły (uśmiech). Nigdy nie wiadomo, co w tym wypadku byłoby najlepsze. Wiadomo, że chcielibyśmy zadowolić każdego kibica. Wiem też, że był dzień, w którym fani przyszli na stadion i chcieli kupić pojedyncze wejściówki. Przepraszamy, że wcześniej nie informowaliśmy, że biletów zabraknie. Proszę nam wierzyć, że na stadionie nie śpimy. Umknęło nam to przez nawał pracy. Staramy się, jak możemy. Wracając do biletów: jak chce pan iść na superprzedstawienie, to też o bilet jest bardzo trudno. Wszystko będzie wyprzedane na kilka miesięcy przed i nieważne czy to Łódź, Turyn, Paryż, Berlin czy Nowy Jork. Kibice muszą się przyzwyczaić, że biletów na Widzew też może zabraknąć. My chcemy być wizerunkiem Łodzi, ale także całego kraju, być może nawet Europy. A na takie ekstrawagancje czasami trudno się dostać.

- Śni się panu po nocach organizacja pierwszego meczu?
- Muszę przyznać, że kilka ostatnich nocy było nieprzespanych. Prezes Klementowski również już zgłosił się do mnie po jakieś środki nasenne, bo ma to samo. To wydarzenie, które można porównać do kulturalnego. Piłka nożna to magia, która sprowadza na trybuny wielkie osobistości z estrady, polityki... Chcemy, żeby Widzew był właśnie postrzegany przez taki pryzmat. To nakręca koniunkturę. Potem ludzie z innych branż namawiają jeszcze swoich znajomych, kupują najdroższe bilety. Chcemy, by Widzew był klubem elitarnym. Tacy ludzie dobrze wpływają na wizerunek.

- Przed nami ostatnie godziny...
- Rozmawiamy na stadionie, też przyjechałem zobaczyć, jak idą ostatnie prace. Koledzy spędzają tu prawie dzień i noc. Udało się odbudować to, co wszyscy kochaliśmy. Jestem lekarzem, więc parafrazuję to do mojej profesji: bywa tak, że się kogoś przekreśli. A nagle okazuje się, że po odpowiednim leczeniu, reanimacji ten człowiek wstaje i przyjdzie uścisnąć rękę człowiekowi, który mu pomagał. Umówimy się: Widzew już praktycznie nie istniał. My ten klub reanimowaliśmy. Nasza szóstka jako konsylium lekarskie zdecydowała, jak to zrobić, dlatego ten pierwszy mecz będzie dla nas ogromnym przeżyciem.


Maciej Nowocień