Tylak: "Gdybyśmy popracowali wspólnie dłużej, to na pewno nie byłoby tak jak teraz"
 
Wtorek, 25. listopada 2014, godz. 22:42

Zatrudnienie Włodzimierza Tylaka w roli trenera Widzewa to była duża niespodzianka. 64-letni szkoleniowiec miał za sobą długą przerwę w pracy z seniorami. Ostatecznie w 10 kolejkach wywalczył 8 punktów, co na pewno nie było wynikiem zadowalającym. Trenerowi zarzucano także nienależyte przygotowanie drużyny do sezonu, które odbiło się w drugiej części rundy. Na te zarzuty Tylak odpowiedział w wywiadzie dla "Widzewiaka". Jedynym, jakiego udzielił po zakończeniu pracy z zespołem.

- Czy z perspektywy czasu żałuje pan, że przyjął wyzwanie związane z pracą w Widzewie?
Włodzimierz Tylak: - Czy żałuję? Trudno to nazwać w ten sposób. Na pewno nie sądziłem, że wyniki będą takie, jakie były. Liczyłem na to, że będą znacznie lepsze, że zdobędziemy więcej punktów oraz, że uda się taką drużynę stworzyć i przygotować, która przede wszystkim będzie robiła ciągłe postępy w grze. Byłem przekonany, że jeżeli nie uda nam się wrócić do Ekstraklasy natychmiast, to zbudujemy taki zespół, który będzie miał w miarę niedługim okresie czasu możliwość rozwoju i generalnie sportowego awansu.

- W pewnym momencie atmosfera wokół pana zrobiła się mało sympatyczna.
- No tak. Trudno powiedzieć, że w takich warunkach praca sprawia przyjemność.

- Nie jest pan młodym człowiekiem. Miał pan w miarę spokojne i ustabilizowane życie. Drugi raz zdecydowałby się pan, wiedząc o tym, co pana spotkało?
- Widzi pan, ja jestem trenerem, to jest mój zawód. Znam siebie, swoje możliwości. Wiem czego wcześniej dokonałem, jestem przekonany o tym, że w tym zawodzie mam takie umiejętności, predyspozycje, żeby wyniki osiągać i to zarówno, jeśli chodzi o pracę z młodzieżą, jak i seniorami. Przeszłość moja o tym świadczy. Wyniki miałem, można powiedzieć, wszędzie. Oczywiście, na różnym poziomie, bo były i awanse i była praca taka, gdzie zawodnicy rozwijali się, grali w reprezentacjach. Jestem przekonany o tym, że ten zawód potrafię wykonywać i mam ku niemu odpowiednie predyspozycje i kwalifikacje. To właśnie dlatego m.in. podjąłem się tej pracy, bo byłem przekonany, że coś się uda stworzyć, osiągnąć.

- Wracając do pytania, czy drugi raz zdecydowałby się pan na to, będąc bogatszym o doświadczenia z tego okresu pracy?
- I tak, i nie. Na pewno sama ta praca, osiąganie jak najlepszych wyników, to pociąga zawsze każdego trenera, tak mi się wydaje. Mnie również. Coś takiego, jak chęć przekonania się, że jest się w stanie zrobić coś jeszcze lepiej. Jest natomiast jeszcze druga strona tego. Cała ta otoczka i to przyjęcie mnie przez kibiców i media. Wiadomo, że media od samego początku postawiły mnie w negatywnym świetle. Chciałem pokazać, udowodnić, że nie mają racji, że przedstawiono mnie nie wgłębiając się w temat, nawet bez spotkania, rozmowy ze mną czy jakiejś głębszej oceny. Z góry zostałem ustawiony na straconej pozycji, z etykietką, że się do tego nie nadaję. To była jednak także chęć, trochę z przekory, pokazania, że ci wszyscy ludzie nie mają racji. Pewnie gdybym wiedział jak to się potoczy, to bym się nie zdecydował. Zaczęło się to wszystko odbijać na mojej rodzinie. Ja sobie z tym wszystkim radziłem od strony psychologicznej. Tyle lat pracy jako trener nauczyło mnie, że można się wszystkiego spodziewać. Piłka nożna to taka dyscyplina, w której niczego nie można z góry przewidzieć, założyć. Zawsze trzeba brać element niepewności pod uwagę. Trenera w jakimś tam momencie broni zaangażowanie i oczywiście dobre wyniki, chyba że nie ma okazji do końca się wykazać. Często tak bywa, że trenerzy kończą pracę wcześniej ponieważ nie wytrzymują ciśnienia działacze lub sam trener nie wytrzymuje. Jeżeli chodzi o mnie, to nie było problemów. Głównie jednak zaczęła na tym cierpieć moja rodzina.

- W jakim sensie zaczęła cierpieć?
- W tym końcowym okresie zacząłem otrzymywać smsy z wulgarnymi tekstami. Mojej córce na Facebooku grożono, wyśmiewano się z niej. Poza tym, były takie sytuacje, że po powrocie z meczu wyjazdowego w Chojnicach czekała na nas przed stadionem grupa kibiców i wyzywała mnie i groziła. Świadkiem tego była moja córka, bo akurat tak się złożyło, że czekała na mnie. Była też taka sytuacja nieprzyjemna, że wymalowano mi przed moim domem wjazd do bramy. Użyto tam wulgarnych napisów. Były to takie sytuacje, które zapaliły ostrzegawczą lampkę. Poza tym, dochodziła do tego niechęć przedstawicieli niektórych mediów, którzy w bardzo niewybredny sposób, atakami, wymuszali na mnie dymisję. Muszę przyznać, że nie wykazałem się za bardzo, jeśli chodzi o umiejętności komunikowania się z przedstawicielami mediów. Dlatego będę się starał dążyć do tego, żeby na kursach trenerskich, nawet na tych najwyższego szczebla, trenerzy mieli okazję zapoznawać się z takimi sytuacjami, żeby uczyć ich kontaktów z mediami. Żyjemy w takich czasach. Musimy się niestety przyzwyczaić, że te ataki są i będą. Wiadomo, trener jest tak dobry, jak wynik ostatniego meczu. A jak już się w takim klubie pracuje, jak Widzew, to trzeba być na to przygotowanym szczególnie.

- Miał pan do pomocy bardzo rozbudowany biuro prasowe. Nie pomagali?
- Pomagali. To był, można powiedzieć, jeden z dodatkowych atutów, które brałem pod uwagę podejmując się tej pracy, że nie będę miał bezpośredniego kontaktu z mediami, tylko przez biuro prasowe. Natomiast głównie chodzi o te konferencje pomeczowe. Wtedy jest największy stres, szczególnie, gdy wynik jest niekorzystny. Nieważne, czy drużyna grała dobrze czy źle. Jak przegrała, to zawsze jest źle, choć my patrzymy na to trochę pod innym kątem: jak zawodnicy realizują założenia taktyczne, czy stworzyli sytuacje itp. Nie zawsze wynik całkowicie odzwierciedla to, co się działo na boisku. Trener jest pod wpływem emocji, a na tych konferencjach jest atakowany ze wszystkich stron i musi się umieć w tym momencie zachować, dostosować się i znaleźć kontakt z tymi ludźmi. Ja tego, szczerze mówiąc, nie potrafiłem.

- Może właśnie gdyby był ten kontakt bezpośredni z mediami, możliwość porozmawiania, to inne byłoby to podejście, niż w momencie, kiedy kontakt był ograniczany przez biuro prasowe.
- Być może, ale mnie się wydaje, że w tym jest przede wszystkim rola trenera. Powinniśmy nauczyć się tego, że teraz już tak będzie. Na szczęście jest coraz więcej trenerów, którzy potrafią się komunikować, przekazać swoje wizje, "sprzedać" swoją pracę.

- Przed sezonem w wywiadzie dla "Widzewiaka" powiedział pan, że przy tej drużynie środek tabeli byłby dobrym wynikiem. Biuro prasowe przy autoryzacji zmieniło te słowa na deklarację, że walczymy o awans. Moim zdaniem zrobiono panu krzywdę, jeżeli chodzi o spojrzenie kibiców i mediów. Wszyscy to przeczytali i potem z tego pana rozliczali.
- Umówiłem się z właścicielem, że będziemy przekazywać do mediów wyraźny przekaz, że chcemy stawiać sobie jak najwyższe cele. Żeby opinia publiczna nie myślała, że nastawiamy się z góry tylko i wyłącznie na walkę o środek tabeli. Może zabrakło tego komunikatu, że nie jesteśmy całkowicie pewni, czy te cele uda się zrealizować.

- Czyli wierzył pan, że można o tę Ekstraklasę walczyć czy tylko proszono pana, by tak mówić?
- To była bardziej wspólna decyzja. Czy ja w to wierzyłem? Podchodziłem do tego, o czym zresztą gdzieś mówiłem, że po mniej więcej 5-6 kolejkach będziemy więcej wiedzieli na ten temat. Jednak ten czas, w którym byliśmy z drużyną, to były bardzo duże zmiany. Nie było możliwości dokładnej oceny, czy tą drużynę będzie na to stać. Zresztą, ten zespół do końca się zmieniał, bo kadra zawodnicza ulegała modyfikacjom jeszcze przed samymi rozgrywkami. Poza tym, pewne symptomy, że może być całkiem dobrze były podczas końcowych gier kontrolnych, np. ten udany sparing z Dolcanem w Ząbkach. Oczywiście, możemy się zastanawiać, czy Dolcan był bezpośrednio po obozie itd., ale tam zaczął się pokazywać szkielet tej drużyny. Znakomicie w roli defensywnego pomocnika wypadł Augustyniak. Całkiem pozytywnie w ofensywie Wrzesiński, Broź i Kwiek. Bardzo pozytywnie zaprezentowali się również zawodnicy bardzo młodzi, jak Warchoł, Kozłowski, Czapliński, Przybyła, którzy mają predyspozycje, którzy są w stanie w piłce wiele osiągnąć, ale brakuje im doświadczenia, piłkarskiego obycia itd. Zaobserwowaliśmy wtedy również, że będziemy potrzebować w drużynie zawodników, którzy potrafią częściej strzelać gole przeciwnikom. Zdobyliśmy w tym sparingu 4 bramki, ale było widać, że osiągnęliśmy to grą całego zespołu, a brakuje trochę skuteczności w ofensywie, że nie mamy tego typowego snajpera. Wszyscy to widzieli. Wszyscy jednak wierzyliśmy w to, że ewentualne przyjście typowego napastnika za odchodzącego Visnjakovsa załatwi nam sprawę.

- A jak to było z tym doborem zawodników? To pan ich dobierał czy zostali panu narzuceni?
- Nie przyszedłem z listą zawodników, których widziałbym w drużynie, dzięki którym drużyna osiągnie dobre wyniki. Przyszedłem z przekonaniem, że zostanie jakiś szkielet, co najmniej 5-6 tych chłopaków, którzy grali w Ekstraklasie i oni "pociągną" za sobą w grze cały zespół. A jak dobierzemy do nich zawodników perspektywicznych, to z tego zrobi się fajna drużyna, która będzie grała dobrze od samego początku. Założyliśmy wspólnie z właścicielem, że szukamy zawodników utalentowanych, którzy szybko się rozwiną piłkarsko i dadzą nam jakość w przyszłości, awansując przy okazji do Ekstraklasy.

- Procentowo: ilu sprowadzonych zawodników, było z pana polecenia, a w jakim stopniu to były decyzje innych osób?
- To było na zasadzie takiej, że mieliśmy przede wszystkim przejrzeć zawodników, którzy są w Widzewie. W zespole rezerw, w juniorach i z nich wybrać takich, którzy naszym zdaniem mają predyspozycje do dalszego rozwoju. W dalszej kolejności mieliśmy poszukać w naszym województwie, w okręgu piłkarzy takich, którzy mogliby pomóc. Miała być lista takich piłkarzy. Część ja znałem, miałem sygnały, oglądałem też mecze seniorskie w niższych ligach. Dopiero w dalszej kolejności mieli być zawodnicy, których nam proponują menadżerowie, którzy sami chcą się pokazać. Tak jak mówię, to nie było tak, że ja miałem jakąś listę. Bardziej na zasadzie selekcji. Po kolei, w tych grupach, mieliśmy sprawdzać kto się nadaje. Decydujące zdanie należało do mnie, do sztabu szkoleniowego. Nie było tak, że ktoś nam narzucał czy prezes powiedział, że ten czy tamten musi zostać. Jeden zawodnik, na którego przyjście byliśmy przygotowani bez żadnego sprawdzania, to był Duda. Wiadomo było, że przychodzi i że to jest zawodnik, może nie od razu do grania, ale będzie miał do spełnienia w niedalekiej przyszłości znaczącą rolę w drużynie.

- A którzy to są ci co przyszli z naszego regionu?
- Przyznaję, że niestety nie mieliśmy na sprawdzenie ich zbyt wielu czasu. Paru zawodników sprawdzaliśmy. Ze Skierniewic, z Pelikana Łowicz był taki napastnik Bojańczyk. Kilku innych też się pojawiło. Nie była to jakaś akcja szeroka, nie było listy zawodników. Bardziej na zasadzie, takiej, że ktoś nam zaproponował piłkarza albo ja gdzieś wiedziałem kogoś, szczególnie jeśli chodzi o rocznik 1994, bo to był rocznik, który prowadziłem w reprezentacji. To była grupa najmniej sprawdzona i nieprzygotowana.

- Pytam o to, bo jednym z argumentów władz klubu, jak pan był zatrudniany, było właśnie dobre rozeznanie w regionie.
- No tak było. Chcę się do tego przyznać, że to rozeznanie z mojej strony nie było aż na tyle mocne, żebyśmy mogli jakieś szerszej grupie zawodników się przyjrzeć. Poza tym, przede wszystkim, mało czasu było na to. Właściwie cały plany przygotowań był przygotowany przez poprzednika. Nie można było praktycznie żadnych modyfikacji zrobić. Musieliśmy się do tego dostosować. Nie do końca poszło to tak, jak sobie wyobrażałem i jak miało być. Rzeczywiście, za mało przejrzeliśmy zawodników z naszego regionu, których można by spróbować pod kątem naszej drużyny. To był pewien mankament.

- Z drugiej strony, większość zawodników, którzy pozytywnie przeszli selekcję np. Mateusz Ławniczak, Michał Sołtysik czy Michał Przybyła została szybko odsunięta. Nie przez pana, choć pan też nie dawał im za dużo okazji do gry.
- Przede wszystkim, cała trójka w pewnym momencie miała kontuzje. Najdłużej wykluczyła ona Sołtysika. Przybyła też miał dosyć długi okres choroby i kontuzji. Ławniczak najszybciej doszedł do siebie. Ja liczyłem na to, że oni w trakcie zaczną wchodzić, tworzyć konkurencje. Z Ławniczakiem pojawiła się okazja, żeby zagrał w meczu ze Śląskiem w Pucharze Polski. Wielu obserwatorów go zaatakowało, bo miał udział np. przy stracie drugiej bramki. To był chłopak, który miał predyspozycje, żeby zacząć wchodzić w następnych spotkaniach. Moim zdaniem, to mógł być dobry zmiennik, a może i zawodnik podstawowy. Widzieliśmy w tej trójce predyspozycje po treningach czy sparingach, jednak nie mogliśmy powiedzieć, że są to zawodnicy wybitni na daną chwilę.

- Jak to się stało, że do Widzewa trafił Pidvirnyi? On od początku niczego wielkiego nie prezentował, a kontakt podpisał jako pierwszy.
- Miał za sobą występy w młodzieżowej reprezentacji Ukrainy. Wydawało się, że to chłopak silny fizycznie, lewonożny, dobrze grający głową, że na pozycji lewego środkowego obrońcy, jeżeli nie natychmiast, to w dalszej perspektywie będzie silnym punktem.

- Porozmawiajmy jeszcze chwilę o Dudzie. Czyj to był pomysł, żeby on tutaj trafił?
- Ja otrzymałem informacje o Dudzie od samego początku od prezesa, że taka opcja istnieje, że są prowadzone rozmowy z Lechią. Prawdopodobnie, choć ja w to nie wnikałem, bo to nie moja rola była, było to powiązane z transferem Pawłowskiego. Miałem informacje, że Duda bardzo chce tu trafić, bo dla niego było najważniejsze, żeby grać, a tutaj miał szansę na to. My wiedzieliśmy, że Visnjakovs odejdzie, że nie chciał zostać. Brakowało nam wysuniętego napastnika, dlatego nie było tutaj przyglądania się Dudzie, tylko od razu się zdecydowaliśmy, że jeśli będzie zdrowy, to go weźmiemy.

- I rozczarowanie...
- W pewnym sensie. Adaś sam mówił, że przychodzi zdobywać bramki. Myśmy też na to liczyli. Chłopak, który miał za sobą występy w Ekstraklasie, kilka bramek zdobytych, dobre warunki fizyczne, dobrze wyszkolony, bo w Lechii, która słynie ze świetnego szkolenia. Jeśli patrzeć pod tym kątem, to na pewno jest to zawód.

- Drugim takim zawodnikiem, na którego na pewno pan liczył był Injac, były mistrz Polski.
- Na pewno tak. Jak się tylko dowiedziałem, że jest możliwość pozyskania Injaca, to bardzo byłem za tym, bo tej drużynie brakowało takiego zawodnika doświadczonego, który byłby przedłużeniem trenera na boisku, który byłby w stanie tę drużynę poprowadzić, poustawiać na boisku i swoim autorytetem miałby wpływ na ich zachowanie i na boisku, i poza nim. Okazało się, że Dima nie jest takim typem mentalnym. Jest to bardziej zawodnik zamknięty w sobie, spokojny. Pod tym względem się zawiedliśmy. Poza tym, nie bardzo chciał grać od początku. Był bardziej nastawiony, że w trakcie będzie wchodził do gry, że potrzebuje więcej czasu na dojście do siebie. Był taki moment, wydawało się, że już łapie to granie, że nam bardzo pomoże w środku pola, pokieruje tą grą. Patrząc na te jego ostatnie występy, nie bardzo to wyszło.

- Mieliście świadomość, że jest nieprzygotowany?
- Wiedzieliśmy, że jest po kontuzji i że była ona dosyć dawno temu i że jest w miarę gotowy, że przygotowywał się z trenerem od przygotowania fizycznego. Pierwsze treningi pokazywały, że jest w miarę gotowy, że uczestniczy w pełnym zakresie w zajęciach. Na pewno brakowało mu meczowego ogrania, to jest oczywiste, bo miał dość długą przerwę pod tym względem.

- Można było mu zrobić testy szybkościowe, wydolnościowe i one by coś pokazały.
- Nie pamiętam już w tej chwili, ale on chyba przechodził razem z Mrowcem zarówno badania lekarskie jak i testy wydolnościowe.

- Jak dały one dobre wyniki to znaczy, że miał siłę na bieganie.
- No tak. Od samego początku wyglądało, że on pod tym względem jest ok, że nie będzie miał większy problemów. Nie czuł się zbyt dobrze w sensie ogrania i do tego podchodził zachowawczo. Myśmy nie chcieli go na siłę wciskać do grania, bo zawodnik musi się pod względem mentalnym czuć w pełni zdolny do gry. Poza tym, on chciał nieco poznać tę drużynę, przyjrzeć się jej. Liczyliśmy na znacznie więcej.

- Tematem, o którym trzeba porozmawiać jest przygotowanie drużyny. Pojawiły się zarzuty, m.in. ze strony pana następcy, że drużyna była nieprzygotowana.
- Skomentuję to krótko: to są bzdury. W ogóle nie chciałbym tego komentować, bo dla mnie temat etyki zawodowej jest drażliwy. Ponieważ ostatnio na forum krajowym raczej się to nie zdarzało, to zapewne jest to odosobniony przypadek. Niemniej warto by było poruszyć tę sprawę na kursie szkoleniowym dla trenerów. Jeśli chodzi o przygotowania do sezonu, to myśmy wprowadzili zasadę, że okres przygotowawczy letni ma dwa cele: przygotowanie do rozgrywek i selekcja. W trakcie pojawiali się nowi zawodnicy, musieliśmy z niektórych rezygnować, kolejnych sprawdzać. To szło dwutorowo. Jak wiadomo, okres przygotowawczy letni jest krótki i tutaj z założenia trzeba pamiętać o tym, żeby nie przeholować, żeby drużyna weszła do rozgrywek w pełni przygotowana na osiąganie wyników od samego początku, a nie po jakimś czasie. Wydaje się, że to nam wyszło. Graliśmy na początku takie mecze, gdzie dominowaliśmy w drugiej połowie, zdobywaliśmy bramki w końcowej części meczu, chociażby w spotkaniu z GKS Tychy.

- Patrząc na tamten mecz, to Tychy strzeliły bramkę i się cofnęły, więc trudno, żeby Widzew nie miał przewagi.
- Zgoda, ale żeby rozgrywać akcje na połowie przeciwnika, trzeba się wykazywać dużą ruchliwością, zmianami pozycji i to wytrzymać kondycyjnie. Kolejny mecz wygraliśmy w Gdyni, też w końcówce. Następnie były dwa mecze u nas na 0:0 ze Stomilem i Miedzią Legnica, gdzie również do końca była walka o zwycięstwo. Drużyna stwarzała sytuacje, ale nie strzelała bramek. To był główny mankament. Gdybyśmy choć jeden z tych meczów, ze Stomilem czy Miedzią wygrali choćby 1:0, to prawdopodobnie zupełnie by się to inaczej potoczyło. Drużyna nabrałaby pewności siebie, usadowiła się w środku tabeli. Nie byłoby takiego obciążenia psychicznego. Jestem przekonany, że na tyle, na ile to było możliwe, drużyna była dobrze przygotowana. Dla nas ważniejsze było, żeby jej nie przetrenować na początku, tylko żeby podjęła walkę od początku rozgrywek ligowych. To nie jest tajemnica trenerską, że nawet jak drużyna jest lekko nie dotrenowana, to zawodnicy dochodzą do pełnej sprawności w trakcie rozgrywanych spotkań.

- Sami zawodnicy mówili jednak, że za lekko trenują. Umawiali się nawet na dodatkowe zajęcia.
- To było pod kontrolą, na zasadzie indywidualizacji, bo nie można wszystkich do jednego worka wrzucać. Szczególnie mając takich młodych zawodników jeszcze nie w pełni ukształtowanych pod względem budowy i rozwoju fizycznego. Mieliśmy wielu zawodników, którzy potrzebowali więcej czasu, żeby wejść w seniorski rytm treningowy i żeby ich jak to się mówi w żargonie piłkarskim "nie zarżnąć". Należało z nimi więcej pracować indywidualnie. Mieliśmy takie zadanie, żeby się równomiernie rozwijali, żeby apogeum rozwoju fizycznego i piłkarskiego zaczęli osiągać po jakimś czasie. Generalnie do takiego działania potrzeba więcej czasu, cierpliwości i konsekwencji ale także lepszej organizacji.

- A propos indywidualizacji, to pojawił się w trakcie rundy temat sporttesterów. Jeden z dziennikarzy zarzucił panu, że nie korzystacie z nich. Rzecznik prasowy tłumaczył, że zepsuła się stacja dokująca.
- Była taka sytuacja. Jak się wzięliśmy za te testery, to się okazało, że są w bardzo złym stanie. Trener od przygotowania fizycznego tym się zajął. Zostały one przez niego spakowane i wysłane do serwisu. Oni odesłali to z kolei do producenta za granicę i to wszystko się przedłużało. Okazało się, że ta stacja nie działa, że te sporttestery są nie wszystkie na tyle sprawne, żeby były przydatne. Natomiast myśmy kontrolowali wysokość tętna podczas wysiłku, w prosty sposób przez samych zawodników. Można to robić palpacyjnie na przegubie, czy na tętnicy szyjnej. To jest taka kontrola bieżąca. Zawodnicy sami powinni to umieć robić, żeby wiedzieć, jak ich organizm reaguje.

- Czyli cały okres przygotowawczy przeszliście bez tych sporttesterów?
- Tak. Musieliśmy sobie poradzić bez nich.

- Wydaje mi się, że sporttestery to podstawowe narzędzie do indywidualizacji treningu. Gdyby ich długo nie było, to na pana miejscu pewnie bym alarmował władze klubu.
- Sporttester jest używany do kontrolowania tętna zawodnika podczas wysiłku. Głównie używane są do tego, żeby zawodników pogrupować, jeżeli chodzi o ich predyspozycje wydolnościowe. W letnim okresie przygotowawczym zajęcia typowo biegowe odbywają się poprzez bieg ciągły, tzw. tlenówkę. To się wykonuje w grupach, po kilku-kilkunastu zawodników i robi się tak, aby nie przekraczali założonego tętna. To jest łatwe do sprawdzenia na bieżąco. Nie wykonuje się jak kilkanaście lat temu treningów biegowych, o charakterze tzw. interwałowym. Tego typu efekt treningowy uzyskuje się organizując różne formy gier. To podczas małych gier, jak i gier kontrolnych buduje się tzw. wytrzymałość specjalną Pewnie, że dobrze jest mieć testery, bo można zrobić zbiorcze porównania i jeszcze bardziej tę pracę zindywidualizować. Podstawowe parametry mieliśmy. Wykonaliśmy z pomocą laboratorium przy SMS-ie odpowiednie badania szybkości i wytrzymałości. Porównaliśmy je z tymi, które były dostępne w klubie i mieliśmy pogląd jak pracować. Oczywiście zrobiliśmy to wspólnie z nowym trenerem przygotowania fizycznego p. Rosłonem.

- A rozmawiał pan z zawodnikami, jak oni się w tym treningu czują?
- Tak, wielokrotnie. To jest podstawa pracy trenera. Był taki okres, że niektórzy zawodnicy zaczęli narzekać, że stosujemy zbyt duże obciążenia.

- W którym okresie?
- To było na początku rozgrywek. Wtedy zaczęliśmy im odpuszczać i zarzucono nam nawet, że jednego dnia na samym początku tygodnia byliśmy na kręgielni. A przecież to miała być okazja do dodatkowej integracji drużyny, której zawodnicy nie bardzo jeszcze zdążyli się poznać.

- Pamiętam taki moment, że zawodnicy narzekali, że są za małe obciążenia. Była taka rozmowa w szatni, żeby w drugim dniu mikrocyklu były dwa treningi, a nie jeden.
- To było później. Po 2 czy 3 tygodniach od obniżenia obciążeń niektórzy zawodnicy poczuli, że woleliby trochę mocniej popracować, głównie na siłowni. Oni wiedzieli co robić na podstawie ustalonych treningów siły, jeszcze w ekstraklasie. Pozwalaliśmy im na to pod kontrolą. Pozostałym wprowadziliśmy dodatkowe ćwiczenia siły dostosowane do ich możliwości.

- Reasumując, w kwestii przygotowania nie ma pan sobie nic do zarzucenia?
- Na pewno, zawsze można było coś tam poprawić. Ważnym elementem przygotowań jest obóz treningowy o charakterze kondycyjnym. Wiedząc, że będziemy wielu zawodników testować, myśmy świadomie z tego obozu zrezygnowali. Jak się ma drużynę ukształtowaną pod względem osobowym, to wówczas zgrupowanie w okresie letnim przynosi więcej korzyści szkoleniowych.

- Przecież byliście na zgrupowaniu.
- To było krótkie zgrupowanie o charakterze szlifującym formę i mające dać odpowiedź na to w jakim składzie wyjdziemy na mecz z GKS-em. Jednocześnie graliśmy tam mecz sparingowy z okazji otwarcia nowego stadionu w Świdniku. Moim zdaniem to była trafna decyzja, że udało się w ogóle ten wyjazd zorganizować. Szkoda tylko, że nie udało się pozyskać zawodnika, który zaprezentował się tam bardzo dobrze, czyli Tanczyka.

- W jakimś zakresie czuje się pan czemuś winny. Z perspektywy czasu coś by pan inaczej zrobił?
- Na pewno. Nie mogę powiedzieć, że jestem wszechwiedzący. Poszliśmy w dobrym kierunku na początku. Postawiliśmy na poprawę gry w defensywie, bo to było mankamentem Widzewa w Ekstraklasie. Bardzo łatwe straty bramek przy jednocześnie doskonałej postawie bramkarza. Początkowo zdarzały nam się jeszcze fatalne błędy indywidualne w obronie jak na przykład w Katowicach i Nowym Sączu. Potem już było znacznie lepiej pod tym względem. Możliwe, że zaniedbaliśmy coś pod względem gry ofensywnej. Być może powinniśmy jeszcze bardziej popracować w kierunku poprawy skuteczność wykonania stałych fragmentów gry w ataku. We współczesnym futbolu jest to często element gry pozwalający na otwarcie wyniku w meczu. Generalnie, całkiem dobrze graliśmy w polu trzema tzw. cofniętymi środkowymi pomocnikami. I tak zarówno Rafał Augustyniak jak Piotrek Mroziński zdobyli bramki grając na tych pozycjach, a Marcin Kozłowski umiejętnie włączał się do ofensywy jako boczny obrońca także strzelając gole.

- O tym, że pan zrezygnował zdecydowały ostatecznie te kwestie rodzinne. A ile razy szedł pan do prezesa z dymisją?
- Dwa razy rozmawialiśmy na ten temat. Pierwszy raz rozmawialiśmy o tym po meczu w Niecieczy, gdzie była taka sytuacja, że kibice czekali na nas pod stadionem i mieli przede wszystkim do mnie pretensje i mnie atakowali. Później, po meczu w Chojnicach. W międzyczasie też o tym rozmawialiśmy. Była taka sytuacja po meczu w pucharze ze Śląskiem Wrocław, gdzie też były ataki na mnie i na właściciela w trakcie meczu. One wywoływały niesmak w telewizji i wśród wielu obserwatorów. Później prezes komentował to w TV. Praca w takiej atmosferze nie była przyjemna. Mecz w Chojnicach był przełomowy. Uznałem, że to by było za duże zagrożenie, żeby to ciągnąć. Powiedziałem prezesowi, że dla uspokojenia nastrojów wokół drużyny i klubu to lepiej będzie jak odejdę.

- Za pierwszym razem się prezes nie zgodził...?
- Za pierwszym się nie zgodził, później też nie chciał się za bardzo zgodzić. Uznał jednak, że to jest moja decyzja, że ja muszę sam o tym zadecydować, ale nie chciał tego przyjąć. Natomiast dyskutowaliśmy na ten temat w rodzinie. Moja żona i dorosłe dzieci poczuły się tą całą sytuacją zażenowane i zmartwione i jednocześnie zagrożone. Dlatego już dłużej się nie wahałem.

- Kibice jeszcze przed objęciem stanowiska sugerowali panu, żeby lepiej pan go nie przyjmował.
- Tak. Spotkałem się z przedstawicielami kibiców, z trzema osobami. Rozmawialiśmy o tym dosyć długo. Z góry zakładali, że nie zaakceptują mojej osoby. Byli nastawieni na to, że trenerem ma być Cecherz. Przedstawiali argumenty, że długo nie pracowałem, że jestem ełkaesiak.

- A jest pan?
- Nie da się ukryć, że jestem wychowankiem ŁKS, że dość długo tam pracowałem, ale nie można powiedzieć, że jestem jakimś szowinistą, wręcz przeciwnie. Jestem łodzianinem i chciałbym, żebyśmy wszyscy byli dumni zarówno z jednego jak i drugiego klubu. Ja pracując, starałem się, dałem z siebie jak najwięcej. W ŁKS miałem sukcesy, jeśli chodzi o juniorów i w Widzewie też, bo w końcu 3. miejsce w mistrzostwach Polski juniorów i awans rezerw do wyższej ligi, były fajnym przeżyciem. Powiem szczerze, że w Widzewie zawsze byłem milej przyjmowany przez pracowników, działaczy, niż w ŁKS. Do tej pory mam żal, że nie zaproszono mnie na stulecie klubu. Wprawdzie okazało się, że to było zaniedbanie różnych ludzi i nie tylko ja zostałem tak potraktowany. W każdym razie, na Widzewie zawsze czułem się dobrze.

- Z czyjej inicjatywy doszło do tego spotkania z kibicami?
- Jeden z przedstawicieli kibiców się skontaktował ze mną. Pan Czarek Świątczak potwierdził, że to są oficjalni przedstawiciele kibiców. Przyznam szczerze, że po tym spotkaniu byłem trochę... Nie tyle, że zniesmaczony, bo cenię za to kibiców, że przedstawili mi swoje argumenty w uczciwy sposób, natomiast mnie się nie podobało, że kibice wtrącają się w decyzje właściciela klubu. Mnie się zawsze wydawało, że właściciel klubu, czy przedsiębiorstwa, ma prawo do podejmowania własnych decyzji. Następnego dnia jechałem do klubu z przeświadczeniem, że tej pracy jednak nie podejmę, bo nie chciałem być osobą, która będzie wywoływała dodatkowe, złe emocje. Zawsze mi się wydawało, że powinno być wspólne dążenie do wyników między właścicielem, pracownikami, sztabem szkoleniowym i kibicami. Po rozmowie z prezesem Cackiem jednak się zdecydowałem.

- Co panu takiego powiedział?
- Powiedział, że on mnie wybrał i mam jego pełne poparcie. Dlatego podjąłem taką decyzję. Jednocześnie zaproponowałem do ekipy szkoleniowej dwóch trenerów młodszego pokolenia Jacka Janowskiego i Jakuba Grzeszczakowskiego. Obydwaj w przeszłości grali w zespole juniorów Widzewa. To bardzo zdolni trenerzy. Potrafią bardzo dużo. Byłem bardzo zadowolony z ich pracy. Wykonywali swoje zadania z ogromnym zaangażowaniem i pasją jednocześnie cały czas podnosząc swoje kwalifikacje. Byłem bardzo zdziwiony, że kilka tygodni temu wypowiedziano pracę w klubie jednemu z nich, czyli "Grzeszczowi". To bardzo zła decyzja. Mam nadzieję, ze prezes ją wycofa.

- Przed sezonem inaczej pan tę sytuację przedstawiał. Nie mówił pan, że jechał do klubu z przeświadczeniem, żeby nie przyjmować tej posady.
- To prawda. Nie chciałem na samym początku mówić na ten temat. Wydawało mi się, że to nie jest takie ważne i nie ma potrzeby o tym mówić. Chciałbym wrócić jeszcze do tej decyzji o rezygnacji, bo jeszcze jedna ważna sprawa też zadecydowała. Gdy zaczęliśmy na ten temat z szefem rozmawiać, te ataki kibiców były nastawione na mnie, natomiast zawodnicy byli usprawiedliwiani. Zacząłem dostrzegać w drużynie coś takiego, że oto my jesteśmy w ocenie kibiców w porządku, a tylko trener jest słaby. Wydawało mi się, że byłoby lepiej, gdyby oni też poczuli na sobie trochę tej presji ze strony kibiców, że to jednak to nie jest tylko wina trenera, że są wyniki nie takie, jakie sobie założyliśmy.

- Nie czuł pan wsparcia drużyny?
- Nie, nie w tym sensie. Wydawało mi się, że przynajmniej część zawodników czuła się usprawiedliwiona.

- To znaczy czuł pan to wsparcie, że piłkarze byli z panem?
- Wie pan, u piłkarzy nie ma czegoś takiego, że oni podejmują jakieś działania, że oni chcą tego trenera. Dla nich najważniejsza jest możliwość grania w piłkę. To są bardzo młodzi ludzie. Czuli, że trybuny nie są przychylnie nastawione, że nie idzie tak, jakbyśmy chcieli. Zresztą ja to u nich widziałem od samego początku, że oni bardzo, bardzo chcieli osiągnąć zakładany cel, natomiast już po kilku meczach dostrzegli, że to nie będzie takie proste, łatwe i przyjemne. Zaczęło następować coś w rodzaju zniechęcenia: przecież trenujemy, przygotowujemy się, a nie jest tak, jak sobie założyliśmy. Była taka rozmowa podczas jakiejś odprawy, na której zawodnikom przekazałem, że nie jestem osobą, która za wszelką cenę będzie trzymała się funkcji. Dla mnie najważniejsze jest, żeby ta drużyna osiągała jak najlepsze wyniki. Dałem im do zrozumienia, że jeżeli będzie sytuacja, że będę tą osobą, która będzie przeszkadzała w osiąganiu wyników, to ja po prostu podziękuję.

- Dzisiaj bywa pan na meczach. Jak pan ocenia to, co drużyna prezentuje?
- U siebie byłem na wszystkich meczach. Bardzo smutne jest, jak się przegrywa mecze tak zdecydowanie, tracąc dużo bramek. Nie chciałbym tego komentować. Przyczyny są na pewno różne. Myślę, że bardzo duży wpływ miała zmiana taktyki. Myśmy zastanawiali się nad graniem trzema obrońcami, ale w trakcie gry. Były takie mecze, gdzie przegrywaliśmy i wprowadzałem zawodników ofensywnych kosztem obrońców. Do gry trzema obrońcami trzeba sporo czasu, żeby to przećwiczyć. Myślałem, że zimą będziemy to próbowali robić, w trakcie tego dłuższego okresu przygotowawczego, w sparingach. Nie brałem tego pod uwagę w czasie rozgrywek jesiennych, bo obawiałem się, że to nam nie wypali. W trakcie treningu też wyczułem, że zawodnicy niezbyt są chętni do gry tym systemem, bo nie było czasu na ustalenie kto za kogo odpowiada. To miało duży wpływ na to, że drużyna zaczęła tracić tak dużo bramek. Zaskoczyło mnie też, że tak dużo bramek zaczęliśmy tracić po stałych fragmentach gry. Na przykład mecz w Siedlcach to była katastrofa. Tam można było stracić jeszcze kilka bramek więcej. Za mojej kadencji to się tak często nie zdarzało, mimo tego, że zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że Dino Hamzić jest dobrym bramkarzem, ale brakuje mu trochę centymetrów. Wtedy jednak nie miało to znaczenia i wtedy tych bramek tyle nie traciliśmy. Z meczu na mecz widać było jakby coraz większą apatię. Jak drużyna traciła bramkę, to coraz gorzej to wyglądało. Coraz mniej wierzyli w siebie zawodnicy. Kolejne zaskoczenie to brak Warchoła w składzie drużyny w kolejnych meczach po spotkaniu w Chojnicach, gdzie potwierdził swoją przydatność do gry. To chyba główne przyczyny tego, że te mecze były tak nieudane.

- Większość marnego dorobku punktowego Widzewa w tym sezonie została wywalczona za pana kadencji...
- Korci, żeby coś powiedzieć, ale ja nie jestem tego typu człowiekiem. Mogę tylko żałować, że to w ten sposób się potoczyło. Jestem przekonany, że gdybyśmy popracowali dłużej wspólnie, to na pewno nie byłoby tak jak teraz.

- Spodziewa się pan ofert pracy?
- Nie myślałem nad tym. Był taki okres, że nie pracowałem pięć lat na tym najwyższym szczeblu, ale ja świadomie zrezygnowałem z tego. Zawiodłem się bardzo w ŁKS i Piotrcovii Ptak, gdzie oszukano mnie, potraktowano nieprzyjemnie. W Piotrcovii zostałem zmieniony... w trakcie treningu. Po rundzie jesiennej byliśmy na 4. miejscu w II lidze, nie mieliśmy dużej straty do lidera i nagle znalazł się jakiś doradca, który podpowiedział panu Ptakowi, że jak zatrudni bardzo znanego trenera to awansuje na pewno do I ligi. Zmiana nastąpiła w trakcie treningu na hali ChKS-u, nagle otworzyły się drzwi, weszli panowie Ptak, Czesny, Smuda oraz dziennikarze. Zajęcia zostały przerwane przedstawiono nowego trenera, który zresztą został zwolniony po pierwszej kolejce rundy wiosennej. To mnie zraziło do piłki seniorskiej. Także nie wywiązywanie się z kontraktów. Trenerów w klubach traktowano tak, że podpisywano kontrakt, a potem zwalniano bez żadnej ochrony. W tym czasie zaczęło się pojawiać wielu młodych trenerów na rynku i oni zaczęli wypierać tych starszych. Pewnie, gdybym bardzo chciał i się bardzo postarał, to bym znalazł tę pracę. Może nie w Ekstraklasie, w czołowych drużynach, chociaż to nigdy nic nie wiadomo, ale może jakbym miał menadżera, to pewnie bym pracę miał. Szczerze mówiąc, po tym wszystkim co mnie spotkało w piłce, to niespecjalnie mnie to kusi. Na pewno trudno się w ogóle z piłki wycofać. Zbyt wiele w tym pracowałem. Można powiedzieć, że całe moje życie to piłka. Różne to były momenty, ale trudno się z tej piłki wycofać. Chciałbym jeszcze popracować. Może w Widzewie w nieco innym charakterze.

- Miał pan pracować w Widzewie, w roli koordynatora ds. szkolenia...
- Ja liczę na to, że w pewnym momencie do tego tematu wrócimy. Taka praca jak najbardziej by mnie interesowała.

- Na koniec, niech pan powie, czym się zajmuje od momentu zakończenia pracy z drużyną.
- Generalnie, odpoczywam od piłki, poza oglądaniem meczów Widzewa i naszych kadr reprezentacyjnych, turniejów. Ostatnio oglądałem turniej marszałkowski na hali przy ul. Rzgowskiej, gdzie występowały trzy roczniki. Przyjemnie popatrzeć, ilu jest bardzo fajnych, młodych, zdolnych dzieciaków, którzy mogą w przyszłości dużo osiągnąć, jeśli się ich dobrze poprowadzi.

Tomasz Andrzejewski