Tarociński: "Każdy spiker ma swój patent"
 
Czwartek, 7. lutego 2013, godz. 14:02

Jego głos zna chyba każdy kibic Widzewa, który w ostatnich latach pojawiał na stadionie przy al. Piłsudskiego. Ale już nie tak wielu fanów ten głos jest w stanie połączyć z twarzą. Marcin Tarociński od 18 lat jest spikerem na stadionie Widzewa. W rozmowie z "Widzewiakiem" odpowiedział o swojej pracy.

- Jak zaczęła twoja praca w tej roli?
Marcin Tarociński: - Pierwszy swój mecz na stadionie Widzewa poprowadziłem w 1995 roku. Wówczas pracowałem w nieistniejącym już Radio Manhattan. Zajmowałem tam się sportem, ale nie tylko. Prowadziłem też audycje muzyczne. Któregoś dnia dostałem telefon od ówczesnego dyrektora klubu Andrzeja Wojciechowskiego. Spotkaliśmy się, potem odbyło się też spotkanie z prezesem Andrzejem Pawelcem i szybko padła propozycja. Panowie powiedzieli, że chcieliby zmienić pracę spikera na stadionie Widzewa, że podoba im się to, co robię w radio i chcieliby, żebym ja został spikerem Widzewa. Wtedy trenerem był Władysław Stachurski. Wspaniały moment na rozpoczęcie pracy, bo Widzew właśnie wracał do walki o najwyższe trofea. Wkrótce potem przyszły mistrzostwa Polski i Liga Mistrzów.
 
 - Wcześniej jak wyglądała praca spikera na stadionie Widzewa. Wielu kibiców, szczególnie tych młodych, nie pamięta już tego...?
- Ja pamiętam doskonale, bo przecież wielokrotnie wcześniej bywałem na meczach, jeszcze jako kibic. Pamiętam, jak spikerką zajmował się Darek Postolski. Bywał spikerem też Andrzej Szymański czy Wojciech Filipiak. Są to osoby, które kibice doskonale znają.

- Jak wspomniałeś, pierwsze lata twojej pracy splotły się z wielkimi sukcesami Widzewa z lat 90.
- Idealne połączenie. Znacznie sympatyczniej i łatwiej prowadzi się mecze, gdy publiczność dopinguje zespół walczący o zwycięstwo. Poza tym, gdy ogląda się lepsze widowisko, to zazwyczaj zachowanie publiczności jest znacznie, znacznie lepsze. Kibice przeżywają to, co dzieje się na boisku, a nie szukają innych wrażeń. Kiedy wieje nudą, a do tego mecz odbywa się w fatalnych warunkach, to ani nie jest na takim meczu łatwo pracować, ani w ogóle go oglądać. Warto też dodać, że byłem jednym z pierwszych spikerów, który przeszedł proces licencyjny. W 1995 roku zorganizowano pierwszy taki kurs dla spikerów. Organizowało go Ministerstwo Sportu, wspólnie z PZPN. Spotkaliśmy się na kilka dni w Warszawie. To były poważne zajęcia, prowadzone przez specjalistów w różnych dziedzinach, od psychologii tłumu, socjologii, do prawa. Ciekawe zajęcia. Przy okazji, spotkałem kolegów z Polski, którzy na innych stadionach robią dokładnie to samo, co ja.




- Praca spikera wymaga, żeby trzymać nerwy na wodzy. Pewnie zdeklarowanemu kibicowi często z trudem to przychodzi...?
- Na pewno. Ale to wszystkich spikerów dotyczy. Ciężko znaleźć spikera, który nie jest jednocześnie kibicem klubu, dla którego pracuje. Uważam, że nie ma w tym nic złego. Oczywiście, są ludzie, którzy uważają, że spiker powinien być pozbawiony emocji i tylko w chłodny sposób przekazywać informacje. Wydaje mi się, że nie musi tak być. Trzeba po prostu zdawać sobie sprawę z tego, co się mówi, bo konsekwencje tego mogą być bolesne i różnie rzutować na to, co dzieje się na trybunach. Myślę, że każdy, kto się tym zajmował, miał różne wpadki, które dają do myślenia. Można mieć emocje i je okazywać, można podjąć interakcję z publicznością, na przykład przy fetowaniu bramek, ale w pewnych dopuszczalnych granicach. Tak jest wszędzie w Europie i nie powinniśmy akurat w Polsce próbować wyhodować najchłodniejszej publiczności i najchłodniejszych spikerów w tej szerokości geograficznej. I tak jest wystarczająco chłodno w tym kraju.

- Tobie pierwsza wpadka przydarzyła się dość szybko. Jeszcze rok pracy nie minął, a już po meczu z Górnikiem Zabrze zostałeś odsunięty.
- Powiedziałem w czasie meczu do kibiców, żeby się uspokoili, bo jak by sędzia nie sędziował, to i tak wygramy. Wpadłem na taki pomysł, bo publiczność okropnie lżyła sędziego, który prowadził mecz fatalnie. Rzecz jasna, spiker nie jest od oceny pracy sędziego. Poniosła mnie młodzieńcza fantazja. Wydawało mi się, że jak obrócę to w dowcip, to kibice trochę się uspokoją. I poskutkowało, bo publiczność zaczęła się śmiać. Tylko mnie nie było do śmiechu, bo musiałem pojechać do Warszawy, żeby w PZPN tłumaczyć się z tego. Obyło się jednak bez kary.

- Pamiętam jednak, że w kolejnym meczu ktoś cię zastępował.
- Tak, ale to nie była dyskwalifikacja nałożona przez PZPN. Wspólnie z władzami klubu uznaliśmy, że lepiej, jeśli nie będę prowadził meczu do czasu złożenia wyjaśnień w PZPN. Na szczęście skończyło się na pouczeniu i mogłem wrócić do pracy. Wyciągnąłem z tego wnioski. Uważam, że czasami takie dowcipne zachowanie jest zdrowsze i skuteczniejsze, niż ciągłe powtarzanie tych samych formułek, których mało kto słucha. Tylko nie można przekraczać pewnej granicy. Ja ją wtedy przekroczyłem, to bez dwóch zdań.

- Po latach można inaczej spojrzeć na tamtą pracę sędziego...
- Wtedy w ogóle nie myślałem o tym. Później, kiedy okazało się, że te wpadki sędziowskie przypadkowe nie były, to miałem taką myśl, że nie do spikerów powinno się wówczas mieć pretensje, tylko do sędziów, którzy swoimi niezrozumiałymi decyzjami potrafili wywołać nieprzyjemne reakcje na trybunach. Biorąc pod uwagę to, co później wyszło na jaw, można się zastanowić, czy tamta reakcja publiczności nie była przypadkiem słuszna. Kibice nie raz sugerowali, że sędziowie czy piłkarze mecz sprzedali. Wtedy nikt nikogo za rękę nie złapał, ale po latach okazało się, że często mogło to być prawdą, a kibice byli po prostu oszukiwani.

- Znasz innych spikerów polskich klubów? Ktoś pracuje równie długo?
- Według mojej wiedzy nie. Najdłużej pracuję ja i Wojtek Hadaj z Legii. Są modzi ludzie w Lechii Gdańsk i Śląsku Wrocław, którzy długo pracują, ale to kilka lat, a nie kilkanaście.

- Ty i Hadaj jesteście też chyba najbardziej charakterystycznymi postaciami na tym polu, choć zupełnie innymi...
- Wojtek ma swój pomysł na prowadzenie meczów. Może się to podobać lub nie, ale to taki jego patent. Ja mam trochę inny, bardziej wyważony. Trzeba to wszystko wyczuć. Samo skończenie kursu nie wystarczy, można uzyskać wszystkie uprawnienia PZPN, czy nawet UEFA i FIFA, ale praktyka jest najważniejsza. Ja miałem możliwość prowadzenia meczów i Pucharu UEFA, i Ligi Mistrzów i to tak naprawdę była najlepsza szkoła. Wymagała też znajomości języków obcych i znalezienia nici porozumienia z kibicami gości. To mi się kiedyś udało, gdy graliśmy z Borussią Dortmund. Wówczas przywitałem kibiców gości po niemiecku, choć nie musiałem tego robić, bo obowiązującym językiem UEFA był tylko angielski i język gospodarza, czyli w tym wypadku polski. Ja zrobiłem to w ich języku i spotkało się to z ogromną sympatią. Mogę powiedzieć, że wtedy Borussia wygrała Ligę Mistrzów, a kibice tego klubu wybrali mnie najsympatyczniejszym spikerem podczas meczów wyjazdowych Borussii. To była najfajniejsza nagroda, jaką kiedykolwiek dostałem od kibiców gości. Był to komplet gadżetów Borussii, sygnowanych moim nazwiskiem. Do dzisiaj jest to dla mnie bardzo miła pamiątka.

- Były inne nagrody?
- W 2007 roku dostałem nagrodę Ministra Sportu i PZPN dla najlepszego spikera roku, obok kolegów z Korony Kielce i Ruchu Chorzów.

- A kary i nagany?
- Jakoś udało się ich uniknąć. Przez te 18 lat pracy - to niewiarygodne, że to już tak długo - kar udało mi się uniknąć zupełnie, a tylko dwukrotnie musiałem się przez ten czas tłumaczyć. A było w sumie bardzo niewiele meczów, których nie prowadziłem przez ten czas i zastępował mnie czy to Remek Mielczarek, czy też Darek Postolski. O jednej sytuacji, gdy się musiałem tłumaczyć, już mówiłem. Druga była stosunkowo niedawno. To było w zeszłym sezonie, dotyczyło meczu z Wisłą Kraków. Obserwator uznał, że nie wystarczająco stanowczo reagowałem na wulgaryzmy z jednej i z drugiej strony. Kompletnie nie byłem w stanie się zgodzić z jego argumentacją. Obserwator zapisywał sobie minuty, w których ktoś coś krzyknął i minuty, w których ja reagowałem. Tylko wtedy tych okrzyków było tak wiele, że musiałbym reagować co minutę. Jak by wyglądał taki mecz? Co najważniejsze, moja argumentacja przekonała Komisję Ligi, która odstąpiła od ukarania mnie i tylko pouczyła, że jednak trzeba reagować, bo na stadion przychodzą rodziny z dziećmi. Ja to doskonale rozumiem, tylko nie możemy przegadać całego meczu. Nawet jeśli części kibiców nerwy puszczą.

- A kto płaci taką karę, nałożoną na spikera? On sam, czy klub, który reprezentuje?
- A nie wiem, to by trzeba sprawdzić, bo te kary oscylują w granicach 1000 złotych. Jak by płacić je z własnej kieszeni, to by trzeba nieźle dopłacać do tej pracy. Stawki dla spikerów w całym kraju nie są powalające. Chyba poza Wojciechem Hadajem, który pracuje na co dzień w klubie, wszyscy spikerzy są tylko współpracownikami, a na co dzień są po prostu dziennikarzami sportowymi, albo w ogóle wykonują inne zawody. Jeśli ktoś chciałby w Polsce być zawodowym spikerem, nawet na meczach T-Mobile Ekstraklasy, to musiałby liczyć się z niezbyt wysoką stopą życiową.

- Można wyszczególniać różnice w stylu pracy spikerów na różnych stadionach, ale jest kolosalna różnica choćby w porównaniu z tym, co można zobaczyć np. na siatkówce czy koszykówce.
- Doskonale to wiem, bo prowadzę też mecze koszykówki i siatkówki. To zupełnie co innego. Kompletnie inny styl kibicowania. Te dyscypliny nie mają tak spontanicznej publiczności, która aż tak bardzo identyfikuje się ze swoim zespołem. Siatkówka to jest show. Tam przychodzą całe rodziny, mnóstwo osób, które traktuje to jako rozgrywkę. Przepisy siatkarskie, w przeciwieństwie do piłkarskich, pozwalają na to, aby każda wolna od gry chwila została wykorzystana na zabawę z publicznością. Wszyscy kibice doskonale rozumieją tą różnicę. Jeszcze inaczej jest na meczach koszykówki. Tam spikerowi w czasie gry niewiele wolno. Właściwie może tylko podawać suche informacje. Ten show, w stylu NBA, udaje się tylko tworzyć na meczach kilku drużyn męskich, tych najsilniejszych, walczących o czołowe miejsca. To dwa różne światy jednak.

- Przepisy zakazują pewnych rzeczy na stadionach piłkarskich. Ale czy słusznie?
- Piłka nożna, jeśli chodzi o przepisy, jest grą bardzo konserwatywną. Ale to jest jej siłą. Przeniesienie na stadiony piłkarskie metod zabawy z publicznością, znanych z siatkówki czy skoków narciarskich, byłoby katastrofą. Kibice piłkarscy by tego nie zaakceptowali, byłoby to nienaturalne. Tam nie zdobywa się punktów co chwilę, te emocje narastają, aż padnie bramka. Te przeżycia są o wiele silniejsze. Poza tym, dla dużej części fanów stadion nie jest tylko miejscem, gdzie przychodzą miło spędzić dwie godziny, to jest spotkanie z przyjaciółmi oraz z drużyną, której często kibicują od wielu lat. Siatkówka to fajna zabawa, ale to inny rodzaj kibicowania. Piłkę nożną pozostawmy w spokoju. Trzeba oczywiście dążyć do zagospodarowania czasu przed meczem i w przerwie. Mam na to swoje pomysły. Świetną rzeczą byłoby, gdyby na przykład mecz Widzewa z Legią poprzedziło spotkanie 10-latków reprezentujących te kluby. To by wyzwoliło emocje wśród publiczności, ale pozytywne, bo jednak przy dzieciach wulgarnych słów nie wypada używać. Myślę, że 99% kibiców tak by postąpiło. Warto też przy tej okazji poruszyć inną kwestię, dotyczącą obecności kibiców drużyn przyjezdnych na meczach. Może dla spikera jest prostszy do prowadzenia mecz z udziałem kibiców tylko jednej drużyny, ale na pewno nie jest tak ciekawy. Nie ma rywalizacji na doping między fanami gospodarzy i gości. Mówię o rywalizacji w pozytywnym znaczeniu. Mam nadzieję, że na naszym stadionie sytuacja, jeśli chodzi o przyjmowanie fanów przyjezdnych, zmieni się w najbliższym czasie. Widowisko na tym bardzo traci, że ich nie ma.

- Liczysz, że na to, że poprowadzisz mecz Widzewa na nowym stadionie?
- Pomyślałem o tym, gdy pojawiła się informacja, że drugie podejście do ppp znowu zakończyło się fiaskiem. Nie chcę rozstrzygać, kto tu zawinił. Generalnie ppp raczej się u nas nie udaje i chyba miasto to zrozumiało. Może zrozumie także, że pomysł budowy stadionu miejskiego przy al. Unii jest równie absurdalny. Zważywszy na potencjał sportowy Widzewa i ŁKS, wątpliwości nie ulega, że tym klubem, który stadionu potrzebuje, jest Widzew. Jedyną racjonalną decyzją jest wybudowanie stadionu miejskiego przy al. Piłsudskiego. Rozważyć można, jakiej wielkości. Czy 30-tysięczny, czy może 20-tysięczny z opcją rozbudowy. Nie popadałbym w taką megalomanię z budowaniem gigantów. Musi być uzasadnienie ekonomiczne. ŁKS raczej nie podniesie się sportowo wcześniej, niż za 3-4 lata. Wtedy można rozważać budowę drugiego stadionu dla tego zespołu. Na razie priorytetem dla miasta powinno być zapewnienie odpowiedniego obiektu Widzewowi.

- Nie tylko na meczach Widzewa kibice mogą cię usłyszeć...
- Od tego roku także na meczach koszykarek Widzewa. Od kilku lat prowadzę również mecze siatkarek Budowlanych. Dobrych parę razy prowadziłem też mecze rugbystów. Przez lata prowadziłem nad naszym pięknym morzem mecze, związane z piłką plażową, co robię zresztą do tej pory, wspólnie z Tomkiem Iwanem. Oprócz tego duże imprezy w całym kraju, głównie piłkarskie, bo ta dyscyplina jest mi najbliższa.

- Czym zajmujesz się na co dzień?
- Jestem od wielu lat dziennikarzem. W 1992 roku zacząłem pracę w Radio Manhattan. Tam się zaczęła moja przygoda z komentowaniem meczów Widzewa, potem z prowadzeniem ich w roli spikera. Radio przechodziło różne przekształcenia, zmieniło się w Radio ESKA. W 2002 roku odszedłem z radia do telewizji TOYA, gdzie pracuję do dnia dzisiejszego.

Tomasz Andrzejewski