Zając: "Żałuję, że nie wyjechałem za granicę"
 
Poniedziałek, 24. grudnia 2012, godz. 23:19

Z grona widzewskich mistrzów Polski z lat dziewięćdziesiątych nikt już nie gra w piłkę na poważnie (tj. na wysokim szczeblu rozgrywek). Marcin Zając karierę zakończył jako ostatni. W sezonie, w którym Widzew ostatni raz wygrał mistrzostwo, Zając dopiero wchodził do drużyny, debiutował w ekstraklasie.

- Twoja kariera zawodnicza jest już definitywnie zakończona?
Marcin Zając: - Grałem jeszcze we wrześniu w Sorento Skierniewice, ale na tym koniec. Zdecydowały względy zdrowotne. Piłka cały czas sprawiała mi przyjemność. Natomiast zdrowie nie pozwalało nawet na zabawę na tym poziomie. Gdyby to nie była czwarta liga, tylko jakaś wyższa i byłaby perspektywa jakiegoś fajnego grania, może jeszcze bym się wyrehabilitował i spróbował jeszcze pograć. Ale takiego klubu nie miałem.

- Żadnych propozycji nie było od czasu rozstania z Ruchem Chorzów?
- Nie. Były jakieś zapytania, ale nic konkretnego. W tej sytuacji wróciłem do domu.

- Czym teraz się zajmujesz?
- Razem z żoną prowadzimy firmę, która zajmuje się architekturą wnętrz.

- To spora odmiana. Potrzebowałeś odpoczynku od piłki?
- Odpoczywam od tej profesjonalnej piłki, nie od piłki w ogóle. Od czasu do czasu spotykam się z kolegami, żeby pograć dla zabawy. Rozgrywamy jakieś mecze. Grywam też w lidze oldbojów w barwach mojego pierwszego klubu - Startu Łódź.

- Wielu piłkarzy po zakończeniu kariery zostaje trenerami, menedżerami, dyrektorami sportowymi, komentatorami. Są dalej przy tej piłce...
- Przede wszystkim, to nie miałem takiej propozycji. Może ma to związek z tym, że poza Łodzią, w żadnym innym mieście nie zagościłem dłużej, niż kilka lat. Najdłużej, bo sześć sezonów, spędziłem w Widzewie, ale tu się już wszystko zmieniło. Nie widzę możliwości na jakąkolwiek współpracę. W Grodzisku Wielkopolskim piłka profesjonalna przestała istnieć. W Poznaniu i Chorzowie byłem bardzo krótko. Wróciłem do domu i na razie zajmuję się czymś innym.

- Widzew był tym klubem, w którym byłeś najdłużej i tu chyba też największe swoje sukcesy odnosiłeś...
- Zgadza się. Jako młody chłopak przyszedłem do Widzewa, wtedy bardzo mocnej drużyny. Byli tu świetni piłkarze, a zarazem fajni ludzie. Szybko się tu zaaklimatyzowałem. Zdobyłem z Widzewem mistrzostwo i udało mi się zagrać w Lidze Mistrzów, czego do tej pory już żaden inny klub się nie doczekał.

- Mało brakowało, a zamiast w Widzewie, wylądowałbyś w ŁKS.
- Była taka sytuacja. Przed transferem ze Startu do Widzewa, był taki krótki epizod z ŁKS. Propozycję z tego klubu dostałem po prostu chwilę wcześniej. Jako młody chłopak, nie mogłem sobie pozwolić na odrzucenie możliwości transferu z trzeciej do pierwszej ligi. Na szczęście, udało się to jakoś odkręcić, choć było z tym trochę perypetii, bo sprawa trafiła nawet do PZPN. W końcu jednak wszystko ułożyło się po mojej myśli i trafiłem do Widzewa.

- Jak doszło do transferu do Widzewa?
- Dwie osoby wtedy się tym zajmowały - Jacek Dzieniakowski i Andrzej Wojciechowski. Pierwszy kontakt był z panem Jackiem. Od niego padła propozycja. Doszło do konkretnych rozmów i wylądowałem w Widzewie.

- Miałeś wtedy 21 lat. Wszedłeś do drużyny, gdzie byli mistrzowie Polski, reprezentanci. To był spory przeskok.
- Zgadza się. To była wielka drużyna. Zdobyli już mistrzostwo Polski i szykowali się do jego obrony. Pojawiły się 3-4 nowe nazwiska, które miały zwiększyć rywalizację. Można było czuć respekt, wchodząc do szatni.









- Jak cię przyjęli?
- Z tym problemu nie było. Chłopaki mogli stłamsić takiego młokosa, ale nie było o tym mowy. Bardzo fajnie mnie przyjęli. Atmosfera była super. Czułem się bardzo dobrze. Też pewnie pomogło mi to, że byłem w swoim mieście.

- Szybko zacząłeś też pojawiać się na boisku. Nie musiałeś długo czekać na szansę...
- Trener Smuda widział chyba jakiś potencjał we mnie. Pojawiałem się na boisku. To było mądre posunięcie trenera. Dał mi czas na wkomponowanie się w drużynę, zmianę pewnych nawyków. Wiadomo, że granie w ekstraklasie różni się od gry w trzeciej czy czwartej lidze. Trener wprowadził mnie spokojnie i to chyba wyszło mi na dobre.

- Załapałeś się też na dwa występy w Lidze Mistrzów...
- To były epizody, ale cieszę się, że w tej Lidze Mistrzów zagrałem. Byliśmy ostatnim polskim zespołem, który w tych rozgrywkach wystąpił.

- Byłeś bardzo młody, a zdobyłeś z drużyną mistrzostwo, zagrałeś też w Lidze Mistrzów. Nie było trochę "sodówki"...?
- Raczej nie. Starsi koledzy dbali o to, żebyśmy my młodzi stąpali twardo po ziemi.

- Potem jeszcze pograłeś trochę w europejskich pucharach. Po meczach z AC Parmą mówiło się, że Włosi są zainteresowani twoim transferem...
- W meczu w Łodzi wszedłem na boisko dopiero w drugiej połowie. Udało mi się jednak zrobić parę akcji i rzeczywiście mówiło się, że zrobiłem dobre wrażenie na szkoleniowcach włoskiej drużyny. Ale nie było żadnych konkretów, żadnych rozmów.

- Potem jakieś oferty z innych zagranicznych klubów pojawiły się?
- Szczerze mówiąc, to nie. O wielu klubach w mediach się mówiło, ale żeby doszło do jakichś konkretnych rozmów, to nie. W tamtych czasach było jeszcze trochę inaczej. Nie obowiązywało prawo Bosmana. A Widzew wtedy tanio piłkarzy nie sprzedawał. Nic dziwnego, to była drużyna, która miała osiągnięcia, zamieszała też trochę na europejskich boiskach. Jak ktoś chciał stąd jakiegoś zawodnika, to musiał sporo zapłacić.

- W Widzewie grałeś regularnie, poza sezonem 1998/99, w którym zaliczyłeś tylko 5 występów. Co się stało?
- Przypuszczam, że to był początek pasma moich nieszczęść. We wrześniu czy październiku złapałem kontuzję. Nie było szybkiej diagnozy. Dopiero po dwóch miesiącach okazało się, że mam zerwane więzadło krzyżowe w kolanie i czeka mnie pół roku rozbratu z piłką. Marek Citko był już po tych swoich perypetiach zdrowotnych i polecił mi lekarza w Warszawie, który dopiero zdiagnozował ten uraz. Potem operacja, rehabilitacja. Zeszło się ponad pół roku.

- W tamtym okresie trenerem Widzewa był Franciszek Smuda. Jak wspominasz współpracę z nim?
- Z trenerem Smudą miałem okazję pracować w Widzewie i w Lechu. Nie mogę narzekać. Trener wprowadził mnie do drużyny, dał mi szansę grania. Potem po latach spotkałem się z nim w Poznaniu i też bardzo fajnie nam współpraca się układała. Tylko w samych superlatywach mogę o nim mówić. Trener Smuda to charakterny człowiek, bardzo zaangażowany w swoją pracę. Odczułem to wiele razy na swojej skórze, szczególnie jako młody zawodnik. Szczególnie dostawało mi się za złe nawyki z czasów juniorskich. Potem starałem się to zmieniać i stosunek trenera do mnie też zmieniał się.

- W Widzewie było jeszcze kilka takich osobowości trenerskich. Na przykład Wojciech Łazarek, Orest Lenczyk.
- Wiele o trenerze Łazarku nie mogę powiedzieć. Właśnie za jego kadencji miałem tą kontuzję, o której wspominałem. Wyleciałem z drużyny na 7-8 miesięcy. Wtedy czas spędzałem głównie na sali rehabilitacyjnej. Natomiast współpracę z trenerem Lenczykiem dobrze wspominam. Trener zawsze lubił zawodników szybkościowych, ja do nich należałem. Trener Lenczyk pomógł mi wrócić po kontuzji, stawiał na mnie konsekwentnie. To mi pomogło, bo w tamtym okresie było mi ciężko, także kibice dawali do zrozumienia, że mają dość mojej takiej nieciekawej gry. Pamiętam taki mecz z Legią w Łodzi, gdy odwdzięczyłem się za to trenerowi. Zdobyłem dwie bramki i wygraliśmy 3:2. Bardzo fajny mecz, wyrównany.

- Trenerem Legii był wtedy Franciszek Smuda. Po jednej z bramek Piotr Mosór demonstracyjnie podbiegł do ławki stołecznego zespołu...
- Była taka sytuacja. Piotrek Mosór miał swoje porachunki z trenerem Smudą. Chyba Sławek Gula też zareagował impulsywnie. Trochę czasu minęło już od tego meczu, więc mogę się mylić.

- To już był ten schyłek wielkiego Widzewa. Z sezonu na sezon było coraz słabiej...
- Rzeczywiście. To był mój szósty sezon w Widzewie. W klubie nie działo się najlepiej, były problemy finansowe, częste zmiany trenerów. Były takie sytuacje, że Jan Żurek pracował kilkanaście dni, Bogusław Kaczmarek miał zostać trenerem, ale się nie dogadał. Sporo takich perypetii było. Były bardzo duże opóźnienia w płatnościach, chyba kilkunastu miesięcy sięgały. Dopiero potem weszły przepisy, że nie można zalegać więcej, niż trzy miesiące. Czekaliśmy długo na podstawy, nie mówiąc już nawet o premiach.

- Sporo było zawirowań w klubie, zmieniały się władze...
- Jak przychodziłem do Widzewa, to Andrzej Pawelec i Andrzej Grajewski współpracowali ze sobą. Potem już nie bardzo, raczej walczyli ze sobą. Raz jeden był u władzy, raz drugi. Do tego były roszady samych prezesów. Dużo się działo, nieciekawie to wyglądało. Ja też czułem, że po sześciu sezonach w Widzewie czuję się wypalony. Chciałem już zmienić otoczenie. Trafiła się możliwość odejścia do Grodziska Wielkopolskiego.

- To była wtedy jedyna oferta?
- Było ich kilka, ale w różnych klubach różnie się działo. Klub z Grodziska akurat był bardzo solidny i wywiązywał się ze wszystkich zobowiązań. Dodatkowo miał perspektywiczną drużynę. Trener Kaczmarek chciał zbudować zespół, który coś by osiągnął na polskich boiskach. No i rzeczywiście, ugraliśmy coś. To też były fajne czasy, zagraliśmy kilka pamiętnych meczów pucharowych. Nikt się chyba nie spodziewał, że drużynka z takiej małej miejscowości może tyle zamieszać. Udało nam się wyeliminować m.in. Herthę Berlin, Manchester City. To były fajne mecze.

- Jak ci się mieszkało w takim miasteczku?
- Grodzisk miał chyba około 13 tysięcy mieszkańców. Bez porównania z Łodzią, w której mieszkałem wcześniej. Ciężko było się przyzwyczaić. W wolnych chwilach przyjeżdżałem od razu do Łodzi. Potem się to trochę zmieniło. Powstał taki fajny kolektyw i więcej czasu spędzaliśmy w Grodzisku, z kolegami, z ich rodzinami.

- Po czterech sezonach rozstałeś się jednak z Grodziskiem Wielkopolskim.
- Zaczęły się dziwne rzeczy dziać, jakieś zmiany w kontraktach. To przestało mi się podobać. Postanowiłem odejść. Akurat spotkałem się z trenerem Smudą i on namówił mnie, żeby przenieść się do Lecha Poznań. Niedługo później tam trafiłem. Z Groclinem porozumiałem się i odszedłem za darmo, rezygnując z całego roku kontraktu, który jeszcze miałem.

- To nie była daleka przeprowadzka...
- Zgadza się. Po kilku latach spędzonych w Grodzisku Wielkopolskim, oczywiście Poznań dobrze już znałem. Tam tworzyła się wtedy nowa drużyna, bo Lech łączył się z Amiką. Były bardzo duże oczekiwania. Tym bardziej, że w klubie pojawiły się spore pieniądze. Ten zespół nie miał łatwego startu, ale w ostatecznym rozrachunku też jakiś tam sukces udało się osiągnąć.

- Nie zostałeś tam na długo...
- Tak, nie porozumiałem się co do warunków nowego kontraktu i odszedłem. Bardzo tego żałowałem, bo w Poznaniu bardzo dobrze się czułem, podobnie, jak moja rodzina. Muszę podkreślić, że trener i władze klubu zachowały się bardzo fair. Do końca kontraktu normalnie grałem, nikt nie myślał o odsunięciu mnie, co zdarzało się nagminnie w Grodzisku. Jak ktoś nie chciał podpisać nowego kontraktu, to był odsuwany i musiał przesiadywać na trybunach.

- Zmieniłeś region, ale wciąż grałeś w niebieskich barwach.
- Tak, przeniosłem się do Ruchu Chorzów. Tam też były olbrzymie nadzieje. Na Śląsku jest inna mentalność ludzi, niż w Wielkopolsce. Ale ja tam pojechałem grać w piłkę. To było dla mnie najważniejsze. Trafiłem na trenera Dusana Radolskiego, którego znałem z czasów gry w Grodzisku Wielkopolskim. Zawsze znany był z ciężkich treningów. Ja na to nigdy nie narzekałem. Starałem się tam grać jak najlepiej. Z różnym skutkiem. Plany pokrzyżowała mi jednak kontuzja, która na dłużej wyeliminowała mnie z grania. Jeszcze pół sezonu pograłem, znowu przydarzył mi się uraz. Do tego doszły nieporozumienia z trenerem Fornalikiem. Jakoś nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Do tej pory nie wiem, dlaczego zostałem wyrzucony z drużyny pół roku przed końcem kontraktu. Tak zakończyła się moja przygoda z Chorzowem.

- Wtedy mówiło się o twoim powrocie do Widzewa.
- Ale żadnych rozmów nie było. Szkoda, bo byłoby to dla mnie spełnienie marzeń, żeby skończyć karierę w Widzewie, gdzie zaczynałem grać w poważną piłkę. Niestety, nie było mi to dane.

- Patrząc na swoją karierę, czujesz się spełniony jako piłkarz?
- Myślę, że nie do końca. Chyba za dużo nieszczęść mnie spotkało w trakcie kariery. Mam na myśli oczywiście kontuzje. Jak by tak zliczyć ten okres mojego leczenia i rehabilitacji, to pewnie ze dwa lata by się zebrało. Żałuję też, że nie doszło do żadnego transferu zagranicznego. Może nie jestem do końca spełniony jako piłkarz, ale w miarę zadowolony chyba mogę być.

- Nie było nigdy żadnej ciekawej oferty zagranicznej?
- Najbliżej wyjazdu byłem w czasach gry w Grodzisku Wielkopolskim. Wtedy miałem dwie propozycje z Wysp Brytyjskich. Chyba źle to wtedy rozegrałem, bo postawiłem na jeden z tych klubów, a drugi odsunąłem na boczny tor, co chyba uraziło jego działaczy. Ten pierwszy klub to był Glasgow Rangers, z którym byłem nawet na obozie. Było tam super, zostałem fajnie przyjęty. Byłem pod wielkim wrażeniem. Wtedy była taka sytuacja, że trenerzy chcieli, żebym po zgrupowaniu jeszcze został na turniej przedsezonowy. Ja jednak miałem uzgodniony tylko 10-dniowy pobyt i bałem się, że gdyby nic z tego nie wyszło, to bym został na lodzie i wróciłem do Polski. Może źle zrobiłem, ale już nie dowiem się, co by się stało, gdybym zaryzykował i został dłużej. Być może podpisałbym tam kontrakt, być może nie.

- A ten drugi klub?
- To był West Bromich Albion. Ja postawiłem zdecydowanie na Glasgow Rangers i to chyba uraziło działaczy WBA. Pojechałem tam na kilka dni, ale to nie było to. Trochę już mnie po macoszemu potraktowali.

- Na początku naszej rozmowy wspomniałeś, że nie dostałeś żadnej propozycji, żeby w piłce funkcjonować w innej roli. Myślisz, że coś takiego może się jeszcze pojawić?
- Nie wiem. Do trenerki mnie nie ciągnie, może w innej roli? Ale nie od razu. Długo byłem poza domem, długi rozbrat z rodziną. Chciałbym to nadrobić. Cieszę się wolnością i możliwością poświęcenia większej ilości czasu rodzinie. Co będzie za jakiś czas? Tego nie wiem. Całe moje życie kręciło się wokół piłki. Jak by pojawiła się jakaś ciekawa propozycja, to na pewno bym ją rozważył.

Tomasz Andrzejewski