
Pawlak: "Nigdy nie obawiałem się wyzwań"
Sobota, 13. października 2012, godz. 22:13

Karierę piłkarską zaczynał w ŁKS. Przez wiele lat reprezentował barwy tego klubu. W czasach, gdy Widzew i ŁKS były w ligowej czołówce, Rafał Pawlak przeniósł się do klubu z al. Piłsudskiego. Jak podkreśla, potraktował to jak wyzwanie. Wychowankowi
ŁKS niełatwo wkraść się w łaski kibiców Widzewa.
- Karierę piłkarską zaczynałeś w ŁKS, ale zakończyłeś ją w Widzewie. Bardziej się czujesz ełkaesiakiem, czy widzewiakiem?
Rafał Pawlak: - Jestem wychowankiem ŁKS. W tym klubie zaczynała się moja kariera. Spędziłem tam dziewięć lat profesjonalnej kariery. Na pewno pozostanie to w mojej pamięci. Przejście do Widzewa odmieniło te relacje. Kiedyś byłem inaczej postrzegany przez kibiców ŁKS. Ten transfer wiele zburzył, ale ja nigdy nie obawiałem się podejmowania nowych wyzwań. Uznałem, że to ciekawe wyzwanie. Zresztą nie do końca była to moja decyzja. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było jeszcze prawa Bosmana i w dużej mierze to właściciel klubu decydował, gdzie będę grał. Gra w Widzewie to było wyzwanie. I piłkarskie, i mentalne. Po latach to Widzew jest klubem bardziej mi bliskim. Myślę, że zaskarbiłem sobie tu sympatię kibiców, a to nie było łatwe. Cieszę się, że postrzegali mnie, jako piłkarza grającego dla Widzewa, a nie kogoś, kto przyszedł z ŁKS. Takiego spojrzenia kibicom ŁKS brak.
- W ŁKS spędziłeś dziewięć sezonów w pierwszym zespole. Wcześniej też grałeś w grupach młodzieżowych?
- Tak. Jestem wychowankiem ŁKS. Przygodę z piłką zacząłem dość późno, w wieku 13 czy 14 lat. Dopiero wtedy zacząłem trenować. Na początku nie wyglądało to najlepiej, głównie siedziałem na ławce rezerwowych. Po latach śmiałem się, że może grałem tak długo, bo miałem mały przebieg w latach juniorskich...?
- W pierwszej drużynie ŁKS byłeś przez dziewięć sezonów, ale z jednym przerwy. Liczba rozgrywanych meczów wskazuje, że byłeś podstawowym zawodnikiem. Dlaczego odszedłeś?
- Zabawna sytuacja. Prezes Ptak oznajmił piłkarzom, że umówił się z wszystkimi prezesami polskich klubów, że nie będzie już w lidze kontraktów, że będzie płacił tylko zwykłą pensję. Wyszło na to, że nie było tych kontraktów tylko w ŁKS. Ceniłem się na tyle, że nie zgodziłem się na ten wariant, jako jeden z nielicznych. Odszedłem do Górnika Konin. Tam był trener Wojciech Łazarek, który wcześniej dał mi poważną szansę gry w ekstraklasie. Powiedział mi, że w Koninie buduje drużynę na awans do ekstraklasy. Po pół roku zgłosił się jednak Śląsk Wrocław, który z kolei walczył o utrzymanie w ekstraklasie i potrzebował ogranych zawodników. Spędziłem tam na wypożyczeniu pół roku. Potem wróciłem do ŁKS. Prezes Ptak wycofał się ze swojego pomysłu i wszystko wróciło do normy. To potem przyniosło rezultat, bo w 1998 roku zdobyliśmy mistrzostwo Polski.
- O tym mistrzostwie krążyły legendy. Tomasz Cebula kiedyś opowiedział jednej z gazet, że większość meczów została kupiona. - No właśnie legendy to były. Chyba wszystkie drużyny były bardzo dobre, tylko ŁKS był najgorszy, a został mistrzem? Nie będę z Tomkiem polemizował. Chyba chciał przypomnieć się, wyjść cienia. Jak twierdzi, że wszystkie mecze były kupione, to o czym tu dyskutować? Nie popadajmy w skrajności. Wiadomo, jaka była wtedy piłka. Świętych nie było, co pokazała afera korupcyjna. Było wiele zatrzymań, co drugi działacz był przesłuchiwany we Wrocławiu. Był to proceder powszechny. Nie mówię, że takie rzeczy się nie działy. Dobrze, że weszła ustawa i zaczęło się porządkowanie tych spraw w piłce. Chociaż, czy udało się to wyplenić? Nie wiem. Sędziowie nadal się mylą, tylko teraz mówi się, że to błędy. - Ostatnim twoim meczem w barwach ŁKS były derby z Widzewem, zakończone wynikiem 0:5. Jak z tym meczem było...? - Mnóstwo podtekstów. Widzew musiał wygrać wyżej, niż Legia, żeby awansować do eliminacji Ligi Mistrzów w miejsce Wisły Kraków, wykluczonej za nóż w głowie Dino Baggio. Mecz był śmieszny. Bramki padały, jak na zawołanie. Ja jednak mam czyste sumienie. Najlepszy dowód, że przeszedłem zaraz potem do Widzewa. To chyba oczywiste, że żaden klub by nie chciał zatrudniać piłkarza, o którym by wiedział, że sprzedaje mecze swojej drużyny. - Największe pretensje były wtedy do Wyparły... - Ja nikogo za rękę nie złapałem. Czerwieniłem się po tym meczu, bo derby Łodzi skupiają uwagę kibiców nie tylko w tym mieście, ale w całej Polsce. - Jak trafiłeś do Widzewa? - Trenerem Widzewa był wtedy Marek Dziuba. Zadzwonił do nie i powiedział, że chciałby mnie w swoim zespole. Zapytałem, w jakiej roli, obrońcy czy napastnika. Tak się złożyło, że w końcówce gry w ŁKS występowałem jako napastnik i strzeliłem dużo bramek. Trener odpowiedział, żebym wziął trochę lodu na głowę, że dla niego jestem obrońcą. Przyszedłem zatem jako obrońca, ale i tak w pierwszym sezonie w Widzewie byłem najskuteczniejszym zawodnikiem. Strzeliłem 10 bramek, a wtedy połowa jedenastki Widzewa to byli reprezentanci Polski. - Wcześniej wspomniałeś, że prezes Ptak miał spory wpływ na to, że trafiłeś do Widzewa. Czyli sam chyba się do tego transferu nie paliłeś? - Kończył mi się kontrakt z ŁKS, szukałem różnych opcji. Chciałem zmienić otoczenie. Myślałem o transferze zagranicznym, chciałem spróbować czegoś nowego. - Nie ma co, wyruszyłeś w świat... - Miałem propozycję z drugiej ligi niemieckiej, z Oberhausen. Powiedziałem to prezesowi Ptakowi, ale on powiedział, że nie będę po żadnych drugich ligach niemieckich jeździł, bo on już się dogadał z prezesem Pawelcem i odchodzę do Widzewa. Można powiedzieć, że on za mnie zdecydował. Na pewno nie zakładałem odejścia do Widzewa. Ale nie ma co mówić, to było wyzwanie. I mogłem zostać w rodzinnym mieście. Też był to jakiś plus. Mnie wyszło to na dobre, prezesowi Ptakowi nie za bardzo, bo do dnia dzisiejszego nie dostał całego odstępnego i już chyba nie dostanie. |
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
- Podobno po transferze do Widzewa kibice ŁKS kilka razy chcieli ci złożyć wizytę w domu...
- Mieszkałem na Retkini. Po transferze było kilka takich przypadków, że ktoś dzwonił w nocy domofonem i ubliżał. Wystarczyło założyć wyłącznik domofonu i po problemie. Jak zobaczyli, że nikt na to nie reaguje, to dali sobie spokój. Potem zdarzały się jeszcze jakieś docinki, ale ja na to nie reagowałem. Ja nigdy nie byłem kibicem, byłem piłkarzem. Chciałem swoją karierę poprowadzić jak najlepiej, żeby kiedyś móc usiąść przy kominku i powiedzieć sobie, że wszystko zrobiłem najlepiej, jak mogłem. Myślę, że ten potencjał, który miałem, wykorzystałem do maksimum.
- Rodzina nie spotykała się z wrogością? Na przykład syn, który chodził do szkoły pewnie z kibicami ŁKS.
- Były jakieś głupie uwagi w szkole. Były to rzeczy na poziomie 9-10 letnich dzieci. On sobie z tym radził. Nie pamiętam, żeby był jakiś większy problem.
- Niechęć kibiców ŁKS to jedno, a jak przyjęli cię kibice Widzewa?
- Na początku z dystansem. Przychodziłem jednak z drużyny odwiecznego rywala. Ale od razu zacząłem grać w pierwszym składzie, to mi pomogło. Pierwsza runda nie była jeszcze taka dobra w moim wykonaniu, tylko jedną bramkę zdobyłem. Ale w drugiej strzeliłem dziewięć. Kibice zobaczyli, że mogę dać coś tej drużynie i nie zwracali już uwagi na to, skąd przyszedłem.
- Ciebie przyjęli z dystansem, ale na przykład Macieja Terleckiego z otwartą niechęcią...
- Ja w swojej karierze zawsze starałem się być profesjonalistą, skupiałem się na grze w piłkę. Niektórzy żyli trybunami, wskakiwali na płot, manifestowali nienawiść do drużyny przeciwnej. Mnie takie rzeczy nie interesowały. Może stąd ta różnica. Kibicom Widzewa było łatwiej mnie zaakceptować, bo ja nigdy do nich nie byłem wrogo nastawiony. Zresztą, grając w derbach, w barwach Widzewa, po zdobyciu bramki z karnego, też nie wykonywałem żadnych wrogich gestów wobec kibiców ŁKS.
- W pierwszych derbach po odejściu do Widzewa nie grałeś.
- Trenerem był wtedy Orest Lenczyk, który - jak wiadomo - lubi rotować składem. Twierdzi, że w przeciągu kilku dni piłkarz nie może zagrać dwóch dobrych meczów. Padłem ofiarą tej rotacji, nad czym bardzo ubolewałem, bo chciałem zagrać na stadionie, na którym spędziłem tyle lat. Trener Lenczyk na takie okoliczności jednak nie zwraca uwagi, miał i nadal ma swoją filozofię. Zagrałem dopiero w meczu rewanżowym, na stadionie Widzewa. To też było przeżycie. Derby to nie jest zwykły mecz. Szczególnie dla chłopaka wychowanego w Łodzi. Zawodnicy przyjezdni nie od razu to odczuwają.
- Po jakim czasie poczułeś akceptację kibiców Widzewa?
- Po roku czułem się już w pełni zaakceptowany. Pomogłem sobie swoją dobrą grą. Prawda jest taka, że ciężkie jest życie słabego piłkarza. Na dobrych piłkarzy nikt się nie obraża. Przyszedłem do Widzewa jako obrońca i zdobyłem 10 bramek. Potem już czułem, że kibice stoją za mną murem. Bywali źli, gdy miałem nieudane mecze, ale nikt mi nie wypominał, że przyszedłem z ŁKS.
- Źli byli szczególnie po takim pamiętnym meczu z Orlenem Płock, w którym Litwin Stesko zdobył zwycięską bramkę w ostatniej minucie gry...
- Prasa rozpisywała się, że złapałem się za głowę. Bzdura totalna. Każdy, kto był wtedy w Widzewie wiedział, że regulamin płacowy był tak skonstruowany, że za remis nie mieliśmy płacone. Jak mógłbym złapać się za głowę po zwycięskiej bramce, skoro ona oznaczała premię dla drużyny?
- Jakie miałeś relacje z prezesem Andrzejem Pawelcem?
- Bardzo dobre. To wielki entuzjasta futbolu. Nie liczyły się dla niego koszty, tylko sukcesy i splendor z nich wynikający. Nie miało to realnych przesłanek biznesowych. Na pewno się to nie bilansowało w żaden sposób. Ale dla niego to się nie liczyło. To był taki Józef Wojciechowski tamtych czasów. Z tym, że Pawelec mistrzem Polski został, a Wojciechowskiemu się to nie udało.
- W tamtych czasach mówiło się, że nikt nie da tyle, ile Widzew obieca.
- Tak, to powiedzenie obrosło legendą. Wszyscy je znali, ale jednak wszyscy piłkarze garnęli się do tego klubu. Prawda jest taka, że opóźnienia były, ale prędzej czy później pieniądze się dostawało. Fakt, że niektórzy nie dostali wszystkiego. Ale i tak dostali więcej, niż gdzieś indziej by zarobili. Każdy był zadowolony.
- Ty ile dostałeś z tego, co miałeś obiecane?
- Byłem bramkostrzelnym zawodnikiem. Dostałem 100%. Młodym piłkarzom zawsze powtarzam, że lepiej być napastnikiem. Dobry napastnik zawsze ma lepiej, w każdym zespole...
- Było tak dobrze, to dlaczego odszedłeś?
- Prezes Pawelec odchodził, władzę przejmował prezes Grajewski. Oni się u władzy często zamieniali. Prawie tak często, jak trenerzy w ŁKS za rządów prezesa Ptaka. Tam byli zatrudnieni trenerzy Dziuba i Polak. Raz jeden był pierwszym, raz drugi. W każdym razie, prezes Pawelec odchodził, a zawodników najlepiej zarabiających poproszono, żeby poszukali sobie klubów. Podobna sytuacja, jak kilka miesięcy temu w dzisiejszym Widzewie. Nie chciałem odchodzić z klubu, ale ostatecznie zgodziłem się. Rozwiązałem kontrakt i wyjechałem do Chin.
- Dlaczego akurat do Chin?
- Stamtąd miałem propozycję. Piłkarz gra tam, gdzie go chcą. Jak bym dostał ofertę z AC Milan, to chętnie był się przeprowadził do Mediolanu. Ale nie dostałem, więc pozostało wyjechać do Chin.
- Miałeś za sobą najlepsze lata swojej kariery, sukcesy w lidze, mecze w pucharach.
- Pod względem sportowym był to okres, który dał mi spełnienie. Zdobyłem mistrzostwo, wicemistrzostwo. Grałem w pucharach, z takimi klubami, jak Manchester United, AS Monaco, AC Fiorentina.
- Mając za sobą te udane lata, nie dostałeś jednak ofert z Polski czy z zachodu?
- Miałem 31 lat. To był ostatni gwizdek, żeby wyjechać za granicę. Do tego klubu polecił mnie trener Kasperczak, chociaż akurat zwolniono go tuż przed moim przyjściem. Pojechałem tam razem z Markiem Jóźwiakiem, który przechodził z ligi francuskiej.
- Pojechałeś sam czy z rodziną?
- Sam. Umowę podpisałem na pół roku. Niestety, akurat w pierwszym sparingu naderwałem mięsień i w rezultacie nie zagrałem ani jednego meczu ligowego. Na część leczenia przyjechałem do Polski, potem wróciłem do Chin, ale rokowania były takie, że do końca sezonu już nie zagram, więc rozstaliśmy się i wróciłem.
- Chociaż zwiedziłeś trochę Chin...?
- Mieszkałem w Shenyang. To 8-milionowe miasto niedaleko Pekinu. Jak na nasze standardy to duże miasto, jak na chińskie raczej średnie. W tamtych czasach kapitalizm w Chinach dopiero się rodził. Wtedy to była głęboka komuna. Oczywiście, widziałem chiński mur, morze żółte. Coś tam zobaczyłem. Ale też zobaczyłem takie prawdziwe Chiny, jakich nie pokazywał National Geographic. Wielkie blokowiska, szare ulice, smutni ludzie. Typowy socjalizm.
- Z Chin wywiozłeś wrażenia głównie turystyczne. Spodobało ci się to zwiedzanie, że przeniosłeś się do Grecji?
- Dostałem ofertę. Zadzwonił menedżer, zapytał, czy nie chciałbym spróbować. Spróbowałem. Drużyna Ionikos Pireus miała po rundzie jesiennej dwa punkty na koncie. Pół roku wcześniej ten zespół walczył o europejskie puchary. Po tym, jak to się nie udało, wymieniono prawie całą drużynę. Zmieniono piłkarzy na tańszych. Stąd dwa punkty po pierwszej rundzie. W trakcie tej rundy, którą tam spędziłem, zdobyliśmy tyle punktów, że jednak się utrzymaliśmy. Po sezonie znowu wymieniono wszystkich piłkarzy na jeszcze tańszych. Te zmiany zaowocowały tym, że klub wkrótce potem upadł i już go nie ma.
- Wróciłeś do Polski, do Pogoni Szczecin.
- Po powrocie z Grecji chciałem związać się znowu z Widzewem. Tam skierowałem swoje pierwsze kroki. Trener Dariusz Wdowczyk chciał mnie w drużynie, ale pojawiły się głosy, że ITI ma wejść do Widzewa, są pieniądze i dlatego Pawlak chce wrócić. ITI nie weszło, a klub miał problemy finansowe jeszcze większe, niż wcześniej. Wyszło, jak wyszło. Może niepotrzebnie czytałem komentarze w Internecie. Nie chciałem zaogniać sytuacji, poszedłem do Pogoni. Czas pokazał, że rok później wróciłem, gdy sytuacja była jeszcze trudniejsza. Pokazałem zatem, że nie tylko o pieniądze mi chodziło. Chciałem grać dla Widzewa.
- Z Pogonią spadłeś z ligi, wróciłeś do Widzewa i też spadłeś.
- To nie był tylko spadek. Klub praktycznie przestał istnieć. Zawiązało się nowe stowarzyszenie. Postanowiłem, że zostanę i pomogę ratować klub. Chciałem tu skończyć karierę i tak się stało.
- Gdyby wtedy nie udało się wystartować?
- Pewnie bym gdzieś jeszcze poszedł grać. Miałem 34 lata, ale jeszcze czułem się na siłach, żeby pograć, co pokazał kolejny sezon, w który zdobyłem 15 bramek. W kolejnym sezonie grałem już mniej, nie wszystkie mecze w pełni. Potem awansowaliśmy do ekstraklasy, przyszedł trener Michał Probierz. Klub zrobił mi pożegnanie. Wręczono mi koszulkę i zakończyłem karierę.
- Brzmi, jakby trener Probierz pomógł ci podjąć decyzję o zakończeniu kariery.
- Nie ukrywam, że chciałem skończyć karierę sezonem w ekstraklasie. Ale nie miałem żalu do Probierza. Każdy trener ma prawo podejmować takie decyzje, jakie uznaje za słuszne. Teraz też jestem trenerem i rozumiem to bardzo dobrze. Szanuję Probierza za to, że nie zwracał uwagi na to, że byłem jego kolegą z boiska. Miał swoją wizję i ją realizował.
- Skończyłeś karierę w Widzewie, ale w klubie zostałeś.
- Zaproponowano mi, żebym wyszukiwał utalentowanych zawodników. Ale z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ten scouting nie był wtedy dobrze zorganizowany. Jedna osoba nie może się tym zajmować. Ile meczów w tygodniu może zobaczyć? Musi być sieć skautów, ale na to klubu nie było stać.
- Kogo się udało wyszukać?
- Jedynym zawodnikiem z zaproponowanych przeze mnie, który trafił do Widzewa, był Radek Kursa. Nie specjalnie udało mu się zaistnieć w Widzewie. Ale polecałem też na przykład Mateusza Cetnarskiego. Trener Probierz uznał jednak, że nie jest to zawodnik, który w Widzewie by sobie poradził.
- Obaj z SMS Łódź. Trudno powiedzieć, żeby to były szeroko zakrojone poszukiwania...
- Ale ja ich nie widziałem w meczach SMS, tylko w młodzieżowych reprezentacjach. Żałuję, że Cetnarski wtedy do Widzewa nie trafił. Ale to nie ode mnie zależało. Trener uznał, że taki piłkarz go nie interesuje.
- Potem też w rezerwach pracowałeś.
- Tak. Po roku pracy w roli scouta, zdecydowano się powierzyć mi prowadzenie drużyny rezerw. Potem też prowadziliśmy z innym trenerem tą drużynę wspólnie. W międzyczasie byłem jeszcze krótko asystentem trenera Wójcika w pierwszej drużynie. To był bardzo barwny okres. Ja go miło wspominam, ale Bartek Fabiniak i Ugo Ukah pewnie inne zdanie mają na ten temat. Niektórzy uważają, że Wójcik to raczej motywator, organizator, a nie trener. Ja nie mam takiego odczucia. Szanuję go, to dobry trener.
- W ostatnim etapie pracowałeś w sztabie drużyny Młodej Ekstraklasy.
- Tak. Byłem asystentem Radka Mroczkowskiego. Radek poszedł do pierwszej drużyny razem z jednym z asystentów, ale nie ze mną. Mnie powiedziano, że klub chce rozwiązać ze mną umowę. Rozstaliśmy się w zgodzie. Mateusz Cacek wręczył mi nawet butelkę whisky na pożegnanie. Do dnia dzisiejszego jestem zapraszany na mecze. Nie ma żadnych animozji.
- Zacząłeś pracę w roli pierwszego trenera. W Sokole Aleksandrów jednak na dłużej miejsca nie zagrzałeś...
- Tak. Nie wyszło to tak, jak bym chciał. Przychodząc do tego klubu powiedziałem, że granie w trzeciej lidze na dłuższą metę mnie nie interesuje. Chciałem walczyć o awans. Stworzyłem jakiś plan walki o ten cel. Uważałem, że w Aleksandrowie jest potencjał przynajmniej na drugą ligę. Szczególnie teraz, gdy powstał nowy stadion. Nie wszystkim to odpowiadało. Naruszało to interesy niektórych starszych zawodników, którzy obawiali się, że po awansie mogłoby zabraknąć dla nich miejsca. Część z nich pracuje i granie na poziomie trzeciej ligi jako dodatkowe źródło dochodu odpowiada im. Prędzej czy później musiało dojść do rozdźwięku. Nie było wyników, a jak nie ma wyników to się zwalnia trenera.
- Co teraz?
- Staram się oglądać jak najwięcej meczów, dokształcam się i czekam na ofertę pracy. Chcę być trenerem, widzę się w tej roli. Temu wszystko podporządkowuje. Mam nadzieję, że powiedzie mi się.
Tomasz Andrzejewski
Copyright © 1998 - 2009 "Widzewiak". All Rights Reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.