
Matusiak: "Nie wiążę raczej przyszłości z piłką"
Czwartek, 29. marca 2012, godz. 19:10

Po powrocie do widzewskiego klubu, Radosław Matusiak rozegrał już trzy mecze, ale na razie we wszystkich wchodził na boisko z ławki rezerwowych. Mimo to, podkreśla, że spokojnie czeka na możliwość gry od pierwszej minuty. Nie obawia się też, że powoli wymyka mu się szansa na przedłużenie kontraktu z klubem.
- Podpisałeś krótką umowę i czasu na udowodnienie przydatności dla zespołu jest coraz mniej.
Radosław Matusiak: - Spokojnie. Nie dostałem od nikogo żadnego ultimatum, że w ciągu 10 meczów mam pokazać, że jestem dobrym piłkarzem, bo w klubie wiedzą, na co mnie stać. Staram się być profesjonalistą i dawać z siebie maksimum, zarówno na treningach, jak i na meczach. Także wtedy, gdy wchodzę z ławki. Staram się pomagać młodym zawodnikom, których w Widzewie jest wielu. To także jest moja rola. Myślę, że włodarze Widzewa wiedzą, że jak zostanę tu na dłużej, to jestem w stanie zagwarantować jakiś poziom gry. Udowodniłem to choćby podczas poprzedniego pobytu tutaj. Pierwsze pół roku było wtedy trudne, ale potem było coraz lepiej. Myślę, że m.in. dlatego zdecydowano się podpisać ze mną kontrakt teraz, gdy ostatnie pół roku nie grałem z powodu kontuzji. Także nie jest tak, że przez te najbliższych sześć meczów muszę ileś razy zagrać, czy ileś bramek strzelić, żeby podpisać nowy kontrakt. Oczywiście, Widzew może ze mną nową umowę podpisać, albo może nie podpisywać. Ale myślę, że nie jest to uzależnione tylko i wyłącznie od tych sześciu meczów.
- Widzew wie na co cię stać, ale jednak podpisał z tobą kontrakt na kilka miesięcy, a nie od razu na dłużej...
- Myślę, że chodziło raczej o to, że byłem po kontuzji i jakiś czas nie grałem. Dlatego pewnie Widzew nie chciał ryzykować sytuacji, w której nie byłbym jeszcze gotowy do powrotu na boisko przez dłuższy czas. Rozumiem to. Jak powiedziałem, wiele czynników składa się na to, czy ja w Widzewie zostanę, czy nie.
- Po kilku tygodniach treningów, także dodatkowych, fizycznie czujesz się już optymalnie przygotowany?
- Cały czas trenuję dodatkowo z trenerem Bortnikiem. Robimy wszystko, żeby to wyglądało coraz lepiej. Zresztą ja przychodząc do Widzewa nie miałem jakiegoś wielkiego problemu, jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne. Raczej obawiałem się o czucie piłki. Pod tym względem też jest coraz lepiej. Zagrałem już w trzech meczach, myślę, że nie wyglądało to źle, chociaż ocenę pozostawiam kibicom i trenerowi.
- To, czy do końca sezonu wywalczysz sobie miejsce w pierwszym składzie, też chyba jest istotne. Gdy odchodziłeś do Cracovii, wyraźnie artykułowałeś to, że tam będziesz miał większe szanse na pierwszy skład, a na ławce siedzieć nie chcesz. W Widzewie wtedy był Marcin Robak...
- Każdy piłkarz chce grać w pierwszym składzie, nikt nie chce siedzieć na ławce. Natomiast ja dziś wiem, że siedzenie na ławce to także część tego zawodu. Skoro taka jest decyzja trenera, to ja się nie obrażam, w końcu jestem profesjonalistą.
- Co tobą kierowało, gdy wracałeś do Widzewa. Bardziej to, żeby pokazać się jeszcze w Ekstraklasie, znowu zabłysnąć, czy bardziej to, by grać bliżej domu.
- Względy rodzinne też miały znaczenie. Ale decydując się na podpisanie krótkiej, właściwie trzymiesięcznej umowy, naturalnym było dla mnie to, że to będzie umowa z Widzewem, a nie z innym klubem. Tu są ludzie, których znam. Od właściciela i prezesa, po magazyniera i księgową. Wchodzę do szatni, jak do siebie. Ciężko iść na trzy miesiące do nowego klubu i do razu się tam zaaklimatyzować. Przynajmniej w moim przypadku.
- Tematy innych klubów też się pojawiały, także o ŁKS się mówiło.
- Były tematy innych klubów, ale z ŁKS to akurat plotka. Nie wiem, kto takie rzeczy mówi, bo ja z nikim z tego klubu nie rozmawiałem. Było zainteresowanie ze strony innych klubów z Ekstraklasy, ale nic konkretnego. Miałem też oferty bardziej egzotycznych wyjazdów, jak Kazachstan czy Azerbejdżan.
- Takie wyjazdy mogą być zyskowne...
- Owszem, ale pytanie brzmi, czy chodzi tylko o pieniądze, czy także o jakąś satysfakcję z gry. Chcę czerpać przyjemność z grania w piłkę nożną, z treningów. W Widzewie tak właśnie jest. Jadąc do Kazachstanu pewnie byłoby inaczej, byłaby to tylko praca. Poza tym, myślę, że jestem w stanie jeszcze zaistnieć w naszej lidze. 30 lat to jest dużo, ale nie aż tak dużo, żeby już nie można było dobrze grać w piłkę. Z powodzeniem grają zawodnicy, którzy mają 35, 36, 37 lat.
- Czyli chcesz być trochę jak Frankowski w Jagiellonii?
- Frankowski jest 7 lat starszy ode mnie. Ale wszystko zależy od Widzewa. Jeśli klub będzie chciał ze mną kontrakt przedłużyć, to prawdopodobnie zostanę tu na dłuższy czas. Jeśli nie, to będę myślał, czy szukać sobie innego klubu, czy nie. Zobaczymy. Życie nauczyło mnie, że nie można niczego z góry zakładać. Zakładałem już, że będę grał we Włoszech, potem, że będę grał w Holandii...
- Kontuzje mocno wpłynęły na twoją karierę...
- Tak. Najpoważniejszą kontuzję odniosłem w Holandii, to był uraz przywodziciela. Praktycznie rok czasu nie mogłem grać w piłkę. Potem w Grecji też przytrafił mi się uraz. Złapałem go w lipcu i do listopada się to ciągnęło. Trochę trenowałem, trochę miałem przerwę. Wyleczyłem się dopiero po czterech miesiącach. We Włoszech po trzech miesiącach gry zerwałem więzadła w stawie skokowym i dwa miesiące nie grałem. Sporo tego było. Ale takie jest życie piłkarza, nie da się kontuzji uniknąć. Pewnie kariery wielu zawodników potoczyłyby się inaczej, gdyby nie kontuzje.
- To one sprawiły, że twoje "5 minut", gdy było o tobie naprawdę głośno, trwało właściwie tylko dwa lata?
- Nie chcę zwalać wszystkiego na kontuzje. Często one wynikają ze słabszej formy, nieprzygotowania. Było jak było. Z jednej strony mam niedosyt, bo myślę, że przy tej szansie, którą dostałem od losu, mogłem osiągnąć więcej. Z drugiej strony, osiągnąłem to, o czym wielu tylko marzy. Zagrałem 15 meczów w reprezentacji Polski, strzeliłem w nich 7 bramek. Byłem na zachodzie, grałem w Serie A. Przez chwilę zobaczyłem, jak wygląda świat wielkiej piłki. To i mało, i dużo zarazem.
- Myślisz o tym, co będziesz robił, gdy skończysz grać w piłkę?
- Jestem w takim momencie, że muszę o tym myśleć. Byłby głupi, gdybym nie myślał. Nie wiążę raczej przyszłości z piłką. Nie mam zmysłu trenerskiego, nie ciągnie mnie do tego. Może bardziej rola menedżera, ale raczej jako dodatek do działalności biznesowej, którą chcę się zajmować. Pociąga mnie biznes i w tym kierunku pójdę.
- Jakieś konkretne pomysły już są?
- Pewnie, że są. Poczyniłem już jakieś ruchy w tym kierunku. Na pewno pójdę też na studia ekonomiczne, które kiedyś zacząłem, ale nie skończyłem. Myślę, że po zakończeniu kariery będę miał co robić.
- Może chociaż zdradzić, jaka branża cię interesuje?
- Inwestowanie na giełdzie cały czas mnie interesuje, ale także takie biznesy, jak IT czy e-commerce. W zasadzie każde, na których można zarobić pieniądze. Jak powiedział Warren Buffet, biznes to jest prosta sprawa. Wystarczy sprzedać drożej, niż się kupiło.
- O twoim zainteresowaniu giełdą sporo się kiedyś mówiło i pisało. Kilka lat temu powiedziałeś, że na giełdzie zarabiasz więcej, niż na piłce. A teraz?
- Wtedy była hossa, prawie każdy zarabiał. W czasach bessy zarabia mało kto. Teraz trzeba być ostrożnym. Myślę jednak, że są na polskiej giełdzie spółki, które są niedowartościowane i warto w nie zainwestować. Nawet Sfinks, należący do właściciela Widzewa, jest moim zdaniem niedoszacowany i ma bardzo duże perspektywy rozwoju. Ja nie boję się ryzykować. Nie bawię się w żadne obligacje, to mnie nie interesuje.
- Giełda to jest jedna z twoich pasji, o której kiedyś chętnie mówiłeś. Drugą są wina...
- Ale to nie było tak, że ja chętnie mówiłem o tym. Kiedyś w jakimś wywiadzie ktoś mnie zapytał o hobby. Każdy ma jakieś hobby. Jeden gra w PlayStation, drugi ogląda filmy, a ja czytałem o giełdzie i o winach, bo to mnie interesowało. Uważam, że to jest pożyteczniejsze, niż granie w PlayStation. Dziennikarze to podłapali i ciągnęli mnie za język. Byłem młody i naiwny, nie potrzebnie tyle o tym mówiłem.
- Dlaczego? Przecież to nic złego, jak piłkarz ma jeszcze jakieś inne zainteresowania poza sportem.
- Też mi się tak wydawało. Potem za to mi się oberwało, bo pisali, że zajmowałem się nie tym co trzeba, że nie myślałem o grze w piłkę, tylko o winie i giełdzie. Tak wcale nie było. Po prostu dziennikarze o to pytali, więc odpowiadałem. Ale nauczyłem się, że to normalne. Nie mam o to w tej chwili żalu.
- Teraz mniej ciebie jest w mediach.
- Prawie w ogóle mnie nie ma. Kiedyś było mnie bardzo dużo. Niektórzy śmiali się, że z lodówki wyskakuję. Teraz trochę unikam dziennikarzy. Zresztą nie jestem już dla nich tak atrakcyjny, jak kiedyś. Mają innych rozmówców. Mam spokój i mi to pasuje.
Tomasz Andrzejewski
Copyright © 1998 - 2009 "Widzewiak". All Rights Reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.