Masłowski: "Widzew jest mi najbliższy"
 
Niedziela, 1. stycznia 2012, godz. 23:56

Mało jest piłkarzy, którzy wiedzą, co to znaczy przywiązanie do barw klubowych. Wielu tylko o nim mówi. Łukasz Masłowski udowodnił, że jest prawdziwym widzewiakiem w 2008 roku. Gdy klub spadł z Ekstraklasy, a groziła mu jeszcze karna degradacja, jako pierwszy zadeklarował, że nie odejdzie z Widzewa nawet, jeśli przyszło by mu grać na trzecim froncie.

- Twoja kariera piłkarska już się zakończyła?
Łukasz Masłowski: - Myślę, że tak można stwierdzić. Moja piłkarska kariera dobiegła końca. Jak wróciłem z Cypru to zastanawiałem się czy grać dalej na takim poziomie, na jakim zdrowie by mi pozwalało, czyli na pierwszo czy drugoligowym. Stwierdziłem jednak, że 12 lat byłem poza domem i moja rodzina też już potrzebuje jakiejś stabilizacji. Podjęliśmy decyzję, że zostajemy w Zduńskiej Woli. To była trudna decyzja. Bawiłem się jeszcze trochę w halówce, ale to była tylko zabawa, dodatek do nowego życia.

- Była, czyli już nie jest?
- Nie. Z halówki też już zrezygnowałem. Kolano, z którym miałem problem, na hali dokuczało mi jeszcze bardziej. Postanowiłem z tego zrezygnować. Był taki moment, że miałem problemy z tym, żeby normalnie chodzić i obawiałem się, że może mieć to negatywne konsekwencje na przyszłość. Nie chciałem tego kolana rozwalić do końca.

- Jak byś podsumował swoją karierę?
- Nie lubię określenia: kariera. Bardziej bym to nazwał fajną przygodą. Jestem w sumie zadowolony z tego, co osiągnąłem. Oczywiście, zawsze można gdybać, co by było, gdyby. Ale nie chcę tego robić. Rozegrałem sporo meczów w Ekstraklasie i pierwszej lidze. Nie zamieniłbym tego okresu na żaden inny. Brakuje mi tego. Jak ktoś mówi, że jest zmęczony grą w piłkę, to opowiada bzdury. Fajnie jest przez pierwszy miesiąc, a potem tego bardzo brakuje. Ja do tej pory nie pogodziłem się z tym, że musiałem skończyć grać. Jedynie się do tego przyzwyczaiłem.

 - Zagrałeś 89 meczów w Ekstraklasie. Do okrągłej setki mało zabrakło.
- Gdyby nie ta degradacja z Widzewem, to pewnie bym do tej setki dobił. Ponad trzy lata grania zabrały mi też kontuzje kolana, po których byłem operowany. Ale trudno. 89 to i tak spora liczba. Do tych wielkich piłkarzy sporo mi brakuje, ale przecież każdy młody chłopak marzy o grze w Ekstraklasie, a mnie to się udało.

- Który klub z tych, w których grałeś, jest ci najbliższy. Pewnie powiesz, że Widzew, ale chyba najlepszy okres miałeś w Odrze Wodzisław. Tam grałeś najwięcej.
- W Odrze rzeczywiście miałem najbardziej udany okres kariery, ale tym moim klubem jest zdecydowanie Widzew. Tu spędziłem najwięcej czasu, razem ponad 7 lat. Widzew jest mi najbliższy, ale do pozostałych klubów też mam jakiś sentyment, nie tylko do Odry, także do Łęcznej. Ale to nie to samo co Widzew.

- Do Widzewa trafiłeś w bardzo młodym wieku i to w całej grupie, razem z Michałem Stasiakiem i Adrianem Budką.
- Ja z Michałem trafiłem do klubu za kadencji Marka Dziuby, Adrian pół roku wcześniej, za trenera Łazarka. W tamtym okresie w Widzewie było jeszcze wielu wspaniałych piłkarzy, którzy grali w Lidze Mistrzów. Pamiętam, że jak z Michałem wchodziliśmy do szatni, to na początku mówiliśmy im "dzień dobry". Człowiek krępował się powiedzieć "cześć". To było niesamowite przeżycie wejść do szatni, gdzie było chyba z 10 reprezentantów.

- Z kim miałeś najlepszy kontakt?
- To były inne czasy, wtedy młodych piłkarzy traktowało się trochę inaczej, niż teraz. Młody nie miał prawa się odezwać, musiał tylko słuchać. Teraz jest już inaczej. Kiedyś nie do pomyślenia było na przykład, żeby młody piłkarz poszedł do masażysty przed starym, musiał czekać. Ale oczywiście byli też tacy zawodnicy, z którymi mogliśmy pozwolić sobie na więcej. Na przykład z Andrzejem Michalczukiem, Arturem Wichniarkiem czy Marcinem Zającem.





- W tamtym czasie niewiele pograłeś. W pierwszym sezonie 4 mecze, w drugiem 3, w trzecim już ani jednego. I tylko jedna bramka.
- Pamiętam ją doskonale. Strzeliłem ją w meczu z Pogonią Szczecin. Przegraliśmy wtedy 1:2, ale ten gol i tak bardzo mnie cieszył. Muszę przyznać, że w tamtym okresie trochę się pogubiłem. W zimowym okresie przygotowawczym dobrze wyglądałem i trener Dziuba zastanawiał się, czy w pierwszym składzie powinienem grać ja, czy Marek Citko. Pomyślałem, że jestem już nie wiadomo jak wielkim piłkarzem i musiałem zostać sprowadzony na ziemię. Wypożyczono mnie do Konstantynowa.

- Ten czas spędzony w Włókniarzu pomógł ci?
- Tam trenerem był Dziuba, który akurat odszedł z Widzewa. Znał mnie i Adriana, bo razem tam poszliśmy i chciał nas mieć u siebie. Ten okres pozwolił mi wiele zrozumieć. Pod tym względem to było dobre posunięcie.

- Wróciłeś do Widzewa znowu oglądałeś tylko kolegów z ławki, zagrałeś raptem raz.
- To był taki okres, że władzę przejął pan Andrzej Grajewski. Trenerem był Piotr Kuszłyk, choć w tym przypadku trener to określenie trochę na wyrost. Nie zapomnę tego, jak kazał mi przez pół godziny biegać po schodach na trybunie C z dwiema piłkami lekarskimi pod pachami. Tak w ramach nadrabiania zaległości po kontuzji. Było też oczywiście bieganie z oponą. To chyba ta wschodnia szkoła trenerska. Po jego treningach nie mogłem się przez kilka miesięcy odkręcić, nie wiedziałem z której biją...

- Widzew grał jeszcze wtedy w pucharach, ale ty się nie załapałeś na pucharowy debiut...
- Była duża szansa, żeby zagrał w wyjazdowym meczu z Monaco. Byłoby to spore przeżycie. Byłem rezerwowym, ale już miałem wejść na boisko. Trener Lenczyk kazał iść się grzać mnie i Markowi Citko. Marek, jak to on, zaczął opowiadać jakieś zabawne historie, po których nie mogłem ze śmiechu wytrzymać. Trener to zauważył. Wziął mnie za ucho, podprowadził do ławki i powiedział: "Synuś, ty tu na mecz przyjechałeś, czy się nawpierdalać jedzenia?". Posadził mnie na ławce i tyle było mojej gry z Monaco. Byłem jeszcze rezerwowym w meczach z Liteksem i Fiorentiną. Także z bliska zobaczyłem mecze, obejrzałem fajne stadiony, ale niestety nie zagrałem.

- Wyjechałeś za to do Niemiec. Pewnie stał za tym Andrzej Grajewski?
- Nie. Zadzwonił znajomy, który zaproponował mi grę w klubie jego kolegi. Uznałem, że skoro nie gram w Widzewie, to czemu miałbym nie spróbować czegoś nowego? Pan Grajewski się zgodził, puścił mnie za darmo i pojechałem. To też była lekka szkoła życia, bo pojechałem tam sam, nie znając języka. Ale miło wspominam tamten okres. To był klub czwartoligowy, ale z aspiracjami gry o wyższe cele. Zresztą była to filia VfB Stuttgart. Większość młodych chłopaków, którzy się wyróżniali, trafiało do VfB.

- Byłeś tam przez dwie rundy. W tej drugiej zagrałeś 15 meczów i zdobyłeś 13 goli. A do VfB jednak cię nie wzięli...
- Ja miałem już swój wiek, VfB brało zawodników 16 lub 17-letnich. Mnie nie brali pod uwagę. Mogłem tam zostać na dłużej, bardzo chcieli mnie zatrzymać. Miałem jednak ofertę z trzeciej, a nawet z drugiej ligi niemieckiej. Bardzo chciałem odejść, ale nie chcieli mnie puścić. Byłem gotów zostać jeszcze przez pół roku, ale chciałem dostać podwyżkę. Nie chcieli mi jej dać, więc się ująłem honorem i powiedziałem, że wracam do Polski. Mogłem to zrobić, bo miałem taki zapis w kontrakcie, że do Polski mogę wrócić w każdej chwili i to za darmo. Ale tu nie miałem żadnej oferty. Niepotrzebnie to zrobiłem. Głupota i chora ambicja...

- Wylądowałeś w ŁKS...
- To był już taki moment, że wszystkie drużyny miały pozamykane kadry. Mój wujek Jan Sobol załatwił mi w ostatniej chwili możliwość gry w tym klubie. Aczkolwiek nie zostałem tam przyjęty zbyt dobrze i totalnie się tam nie przyjąłem. Najchętniej ten klub bym wymazał z mojej biografii.

- Przyjęli cię jako widzewiaka?
- Tak. Kibice przede wszystkim dawali mi odczuć, że mnie nie chcą. Poza tym, nie byłem – mówiąc najdelikatniej – ulubieńcem trenera Pietrzaka. Odsunął mnie zupełnie, tak samo jak Bartka Grzelaka. Razem jeździliśmy na mecze rezerw. Szybko miałem dosyć ŁKS i żałowałem, że wróciłem do Polski. Nawet miałem taki moment, że myślałem, czy nie dać sobie spokój z piłką. Ostatecznie rozwiązałem kontrakt i postanowiłem sam sobie znaleźć nowy klub. Zrobiłem swoje CV i rozsyłałem po klubach pierwszej i drugiej ligi. Kilka klubów się zainteresowało. Zadzwonił między innymi Edward Socha z Odry Wodzisławia. Pojechałem na testy i zostałem. Podpisałem tam trzyletni kontakt.

- Ale po jednej rundzie zostałeś wypożyczony do Widzewa...
- Tak. Trafiłem do Odry za trenera Wieczorka. Dochodziłem do siebie, odbudowywałem się. Czasem grałem w pierwszym składzie, ale raczej byłem zawodnikiem wchodzącym. Widzew akurat był w bardzo trudnym okresie. W klubie dział się... cyrk Monty Pythona. Ale i tak bardzo nalegałem, żeby Odra mnie wypożyczyła. Wiadomo, to Widzew, blisko domu. No i puścili mnie, ale od razu z zastrzeżeniem, że za pół roku muszę wrócić.

- Wtedy spadliście z ligi.
- Jak przychodziłem, trenerem był Jerzy Kasalik. Tylko przez cztery mecze, ale o cztery za dużo. Potem przyszedł trener Smuda i niewiele zabrakło byśmy się utrzymali. Myślę, że jakby przyszedł ze dwie lub trzy kolejki wcześniej, to byśmy nie spadli.

- Jak wspominasz pracę z obecnym selekcjonerem?
- To trener specyficzny i charyzmatyczny. Miał coś takiego w sobie, że każdy zawodnik czuł do niego respekt, a jego poczucie humoru powodowało, że jedną anegdotą potrafił skrócić dystans. Potrafił też wyzwolić u zawodnika nadzwyczajną mobilizację. Nawet, jak już nie miałeś siły, to wiedziałeś, że nie możesz odpuścić.

- Wtedy jednak rady nie daliście...
- Biorąc pod uwagę, co wtedy działo się w klubie, to musiało prędzej czy później się rozpaść. Jak nie w tamtym sezonie, to w kolejnym. Musiało do tego dojść, żeby zakończyć ten etap i zacząć budować na nowo, na zdrowych zasadach.

- Z tamtego okresu pochodzi bardzo wiele anegdot...
- To był po prostu cyrk Monty Pythona. Pamiętam, że przed pierwszym meczem w rundzie wiosennej, dwa ostatnie nasze treningi wyglądały tak, że trener Kasalik kazał nam... odśnieżać boisko. Dostaliśmy łopaty i do roboty. Nie miał kto tego zrobić, bo pracownik odpowiedzialny za boisko stwierdził, że nie ma płacone od roku i niczego nie będzie odśnieżał. Nie dziwię mu się zresztą, bo jak funkcjonować przez rok bez wypłaty? Skoro nie było komu odśnieżyć tego boiska, to musieliśmy to zrobić my, w ramach treningu.

- Wy też mieliście zaległości finansowe?
- Ja przyszedłem świadomy tego, na co się piszę. Ustaliłem z panem Grajewskim, że dostanę tylko takie pieniądze, które pozwolą mi przynajmniej normalnie funkcjonować w Łodzi. Ja się na to zgodziłem. Koledzy czekali na wypłaty po pięć miesięcy.

- Jakie masz zdanie na temat Andrzeja Grajewskiego. Ostatnio mało brakowało, a znowu wróciłby do ekstraklasowej piłki...
- Trudno mi go oceniać, bo nie było mnie w czasach, gdy była Liga Mistrzów. Nie wiem, jak klub był wtedy zarządzany. Mogę powiedzieć tyle, że w okresie, gdy byłem na tym półrocznym wypożyczeniu, to starał się robić wszystko, żeby to jakoś wyglądało. Nie mogę powiedzieć na niego złego słowa. Ale wiem, że opinie na jego temat są bardzo różne.

- Wróciłeś do Odry i na koniec sezonu musiałeś walczyć z Widzewem w barażach o Ekstraklasę.
- W Wodzisławiu znowu spotkałem trenera Smudę. Mieliśmy ciężką rundę, musieliśmy walczyć w barażach. Ale w tym dwumeczu byliśmy zespołem zdecydowanie lepszym od Widzewa i pewnie się utrzymaliśmy. Co ciekawe, już rok wcześniej zaplanowałem zaraz po sezonie ślub i wesele. Nie przypuszczałem, że będziemy grać w barażach. Kilkanaście dni przed tym weselem trener Smuda powiedział mi, żebym odwołał wszystko. Chodził za mną co dzień i mówił, że na żadnym weselu nie będę. Ale przełożyć taką uroczystość kilka dni wcześniej po prostu się nie da. Postanowiłem, że nic nie odwołam. W czwartek, po pierwszym meczu barażowym, a dwa dni przed rewanżem, trener mi powiedział, że skoro wygraliśmy 3:1 to mogę iść na to wesele, bo z rewanżu jestem zwolniony. I tak prysnąłem z wesela, żeby obejrzeć ten mecz w telewizji. Powiem szczerze, że trochę się denerwowałem. Widzew prowadził 1:0 i mogło potoczyć się różnie. Wiadomo, że jako zawodnik Odry chciałem, żeby to nasza drużyna się utrzymała. Udało się.

- Z Wodzisławia odszedłeś do Łęcznej.
- Po tych barażach przedłużyłem z Odrą kontrakt, ale pół roku potem odszedłem. Tak było w Wodzisławiu. Transferami łatali budżet, każdy był na sprzedaż. Po udanej rundzie pojawiło się kilka ofert, z GKS Bełchatów, Groclinu Grodzisk, Cracovii Kraków i Górnika Łęczna. Wybrałem ten ostatni klub. W Odrze nie zatrzymywali mnie, a wręcz wypychali. Pół roku wcześniej miałem ofertę z Szinnika Jarosław, ale się nie zdecydowałem. Wystraszyłem się trochę wyjazdu do Rosji, szczególnie, że żona była w ciąży. Już za to w Wodzisławiu krzywo na mnie patrzyli, zimą musiałem już odejść.

- Czemu akurat wybór padł na Łęczną?
- Akurat Łęczna miała dobry okres, była wysoko w tabeli. Potem dopiero okazało się, że nie wszystkie te zwycięstwa zostały odniesione w czysty sposób. Wtedy jednak nie miałem pojęcia, że coś takiego może się tam dziać. Łęczna szybko dogadała się szybko z Odrą i ze mną, no i wylądowałem właśnie tam.

- To był dobry wybór? Wiele tam nie grałeś...
- Grałbym więcej, ale zdrowie nie pozwoliło. W pierwszym meczu sezonu zerwałem więzadła krzyżowe. Siedem miesięcy leczenia. Po kontuzji zagrałem cztery mecze i strzeliła mi łąkotka. Znowu musiałem się leczyć. W okresie trwania mojej rehabilitacji Łęczna została zdegradowana za korupcję do trzeciej ligi.

- Wróciłeś do Widzewa. To był taki transfer last minute. Tuż przed zamknięciem okienka.
- Tak. Byłem już umówiony na podpisanie kontraktu z Cracovią. W ostatniej chwili zadzwonił prezes Bakalarczyk i zaprosił mnie rano na rozmowę. W godzinę podpisałem kontrakt. Musiałem zadzwonić do trenera Majewskiego i przeprosić, że do Krakowa nie przyjadę. Wiadomo, Widzew to Widzew. Ale to był już całkiem inny Widzew, bardzo dobrze zorganizowany. Wtedy na nic nie można było narzekać, niczego nam nie brakowało.

- A jednak spadliście z ligi. Jaka twoim zdaniem była przyczyna?
- W pewnym momencie obcokrajowców w drużynie było prawie tylu, co Polaków. Co gorsza, zrobiły się dwa obozy. Mnie było trudno, bo akurat byłem kapitanem. Chciałem to zjednoczyć, ale rozjeżdżało się to. Brakowało jedności. Poza tym, nasza forma sportowa pozostawała wiele do życzenia. Na pewno też te sprawy korupcyjne nie pomogły. Ale czy to miało aż tak duży wpływ na nas? Wydaje mi się, że jednak nie.

- Jak się pracowało z trenerem Zubem?
- Specyficzny trener, o kamiennej twarzy. Jego metody chyba się nie przyjęły. Poza tym, na pewno było mu bardzo ciężko, bo kibice i opinia publiczna mu nie pomagali. To wszystko się chyba nałożyło. Nie można mu jednak odmówić dużej wiedzy i dużego zaangażowania.

- Końcówka jego pracy była dość dramatyczna, zakończona tym fatalnym meczem z Polonią Bytom. Traumatyczne przeżycie?
- Było bardzo nerwowo już przed tym meczem. Sami nie wiedzieliśmy, jak mogło do tego dojść. Ten mecz chyba o spadku zdecydował. W tak ważnym meczu trzeba było wygrać.

- Ten cały protest, który się wtedy odbył. Jak to odebraliście?
- Na pewno nie pomogło nam to. Gra się dla kibiców i dobrze mieć poczucie, że tych kibiców ma się za sobą. W nich też chyba to napięcie skumulowało. Mieli naszej gry dosyć. Ale mimo wszystko szkoda, że tak się zachowali. To też miało jakiś wpływ na to, co się stało.

- Przyszedł trener Wójcik, znowu barwny szkoleniowiec.
- Sytuacja była bardzo trudna, ale... było zabawnie. Działo się dużo. O sytuacji z Fabiniakiem słyszeli wszyscy, ale było tego więcej. Już pierwsze wejście do szatni Wójcik miał mocne. Chciał z nami porozmawiać, a nagle zadzwonił mu telefon. Żeby było śmieszniej, zamiast dzwonka miał ustawiony hymn Legii. Trener odebrał. Okazało się, że dzwonił dziennikarz. Trener udzielał mu wywiadu, a my siedzieliśmy i czekaliśmy. W ogóle Wójcik bardzo lubił media. Jak na treningu nie było dziennikarzy, to te zajęcia jeszcze jakoś wyglądały, trener zachowywał się normalnie. Jak dojrzał dziennikarza, to od razu zmieniał się. Robił show. Krzyczał, wyzywał zawodników, przekręcał nazwiska. Lubił być w centrum zainteresowania. My, starsi zawodnicy, reagowaliśmy na to uśmiechem, ale połowa młodych zawodników była przerażona przed treningiem.

- Skończyło się spadkiem. Dla ciebie, drugim z rzędu.
- Niestety. Nie ma się czym chwalić. Na szczęście udało się naprawić ten błąd w pewnym stopniu, bo szybko powróciliśmy do Ekstraklasy.

- Była możliwość, że spadniecie od razu do drugiej ligi. Ty zadeklarowałeś, że nawet w takim przypadku zostaniesz w klubie.
- Wiedziałem, że chce zostać w Widzewie bez względu na wszystko. Czułem się współwinny i chciałem naprawić to, co zawaliłem.

- Sezon pierwszoligowy był dla was udany. Łatwo wygraliście ligę.
- Tak. Graliśmy bardzo dobrze, wygrywaliśmy na dużym luzie. Czuliśmy się mocni i nie pozostawiliśmy wątpliwości, kto był w tej lidze zespołem dominującym.

- Wiosną znowu miałeś okazję spotkać tzw. trenera z nazwiskiem - Pawła Janasa.
- Na Odrze Opole zerwałem znowu wiązadła krzyżowe. Jak wróciłem do treningów, był już trener Janas. To była niespodzianka, bo trener Fornalik został zwolniony w momencie, gdy drużyna była liderem. To było niewytłumaczalne, ale my nie mieliśmy na to wpływu. Od momentu, gdy przyszedł trener Janas, grałem coraz mniej. Trener stawiał na innych.

- Jak z Janasem się pracowało?
- To jest trochę tak, że zawodnicy trenerów oceniają przez pryzmat tego, czy u nich grają. Ja mogę powiedzieć, że Janas to porządny facet, ale jest bardziej selekcjonerem, niż trenerem. Zamiast pracować z piłkarzami, woli ich dobierać, zmieniać. Ma oczywiście solidny warsztat, ale przede wszystkim ma niesamowite szczęście.

- Chciałeś grać, więc odszedłeś do Wisły Płock. I znowu zaliczyłeś degradację.
- Miało być inaczej, mieliśmy walczyć o awans. Klub był poukładany, a jednak nie szło. Nie wiem właściwie, co się stało. Trudno to wyjaśnić. Mimo wszystko Płock to specyficzne miasto dla sportu. Mówią, że tam to nawet żużlowcy w prawo będą skręcać...

- Nie dziwię się, że nie chciałeś już grać w Polsce. W czterech kolejnych sezonach albo zaliczałeś spadek, albo karną degradację.
- Tak się złożyło. Jeśli chodzi o te karne degradacje, to trzeba było cierpieć za grzechy innych. Tak było w Łęcznej, a potem w Widzewie. Niestety, trafiłem w takie czasy, że korupcja była na porządku dziennym. Mam przynajmniej na tyle satysfakcję, że ja w niczym nie brałem udziału. Mogę spać spokojnie, bo moje nazwisko nie padnie w żadnych zeznaniach.

- Wyjechałeś na Cypr, ale tylko na pół roku.
- Mogłem z Płocka odejść do innego klubu pierwszoligowego, ale stwierdziłem, że przynajmniej na koniec kariery pojadę grać gdzieś w ciepłe miejsce, skoro taka oferta się pojawiła. Cypr to bardzo piękny kraj. Żyło się tam, jak na wakacjach. Szkoda tylko, że drugoligowe kluby cypryjskie mają kłopoty finansowe. Przestali mi płacić po dwóch miesiącach. Rozwiązałem kontrakt i postanowiłem wrócić. Mogłem tam grać jeszcze w innym klubie drugoligowym, ale wiedziałem, że może być podobnie. Tam ludzie mają taki charakter. Niczym się nie przejmują, na wszystko mają czas. Miałem dość szarpania się i stwierdziłem, że pół roku takich wakacji wystarczy.

- Na początku naszej rozmowy wspomniałeś, że twoja kariera jest już zakończona. Czym teraz się zajmujesz?
- Staram się być przy piłce, być na bieżąco. Nie wyobrażam sobie życia bez sportu. Ale moja aktualna praca nic ze sportem nie ma wspólnego. Pomagam rodzicom w prowadzeniu sklepu mięsnego, który po 20 latach funkcjonowania, dobrze prosperuje. Oprócz tego trenuję młodzież w Zduńskiej Woli. Jakieś wynagrodzenie dostaję za to, ale to dla mnie bardziej hobby, niż praca. Stawiam też pierwsze kroki, jako menedżer. Pomagałem przy transferach 2-3 zawodników, m.in. Stępińskiego i Augustyniaka do Widzewa. Zobaczymy, może tym będę się zajmował.

Tomasz Andrzejewski