Madera: "Lata, które przede mną, będą lepsze"
 
Piątek, 31. grudnia 2010, godz. 01:29

Latem chciał za wszelką cenę odchodzić z Widzewa, a zimą podpisał nowy kontrakt na cztery i pół roku. Sebastian Madera to zawodnik, który ma najdłuższy staż w łódzkim klubie. Ale lata, które tu spędził, nie zawsze były dla niego udane.

- W komunikacie o przedłużeniu kontraktu znalazła się twoja wypowiedź, że w klubie bardzo dobrze się czujesz. Ale chyba nie zawsze tak było. Już chyba ze trzy razy chciałeś odchodzić.
Sebastian Madera: - Życie piłkarza to przede wszystkim granie. Ja miałem w Łodzi kilka bardzo ciężkich momentów, w których wątpiłem, czy chce jeszcze grać w piłkę. Dlatego takie nerwowe ruchy czasem robiłem i wyglądało to tak, że nie bardzo chcę tu być. Chodziło po prostu o to, że chciałem coś zmienić, żeby odwrócić swoją kartę. Z drugiej strony, Widzew bardzo dużo mi dał jako klub. Zadebiutowałem tu w Ekstraklasie, na fajnym stadionie, przy fantastycznej publiczności.

- Debiut w Ekstraklasie w wieku 25 lat to  późno.
- Tak, ale w sumie ja zacząłem grać w poważną piłkę w wieku 23 lat. Przyszedłem do Łodzi mając 19 lat, wtedy byłem jeszcze juniorem. Później, po dwóch złamaniach nogi, wróciłem w wieku 23 lat.

- A twoi koledzy z reprezentacji Polski do lat 19 dziś stanowią o sile reprezentacji Polski.
- Chłopaki fajne kariery porobili. W kadrze, w której grałem, byli też m.in. Bartczak, Błaszczykowski, Fabiański, Piszczek, Smoliński. Pamiętam, że w tej reprezentacji ja też pojawiłem się na sam koniec, ale w sumie fajnie to wyszło. Mam nadzieję, że w Ekstraklasie będzie podobnie. Późno się w niej pojawiłem, ale chciałbym jeszcze w niej zaistnieć.

- Myślisz, że masz jeszcze szansę zagrać na Euro 2012? Wiek masz odpowiedni, a na twojej pozycji selekcjoner ma duży problem.
- Nie wiem, czy wypada, żebym o tym mówił. Najpierw muszę udowodnić coś w tej Ekstraklasie. Zagrałem tylko jeden mecz, jeśli bym zagrał dobry sezon to mógłbym zgłaszać jakieś aspiracje. Mam jakieś swoje marzenia i cele, ale za wcześnie, by mówić teraz o reprezentacji.

- Co przekonało cię, żeby zostać w Widzewie?
- Osoba trenera Michniewicza. Podoba mi się jego filozofia futbolu. Sprowadził też fajnego trenera od przygotowania fizycznego, z którym się dobrze pracuje. Ja jestem chłopakiem, który cały czas chce się jeszcze uczyć. Lubię ciężko pracować i trener daje mi taką możliwość. Klub dał mi takie warunki kontraktu, jakich oczekiwałem. Na nic nie mogę narzekać. Są  warunki do pracy i głupio byłoby, żebym z tej szansy nie skorzystał.









- Trener Michniewicz namawiał cię do pozostania?
- Jakoś szczególnie mnie nie przekonywał. Ale dał mi sygnał, bo wystawił mnie do składu na mecz z Górnikiem, mimo, że wcześniej nie grałem. Nie interesowało go, że nie miałem meczów w Ekstraklasie wcześniej. To był taki impuls dla mnie. Już trener nie musiał mi nic więcej mówić. Czynem dał mi do zrozumienia bardzo wiele.

- Trener Kretek też namawiał cię do pozostania w klubie...
- Tylko tego czynu nie było. Nie było tak, że nie chciałem grać. Jak bym nie chciał grać w Ekstraklasie, to bym to powiedział także trenerowi Michniewczowi. Ale to byłoby bez sensu. Przecież po to trenuję, żeby grać. Ale to już przeszłość. Trenera Kretka bardzo szanuję.

- Jak podpisałeś nowy kontrakt, to do kogo najpierw zadzwoniłeś?
- Najpierw do rodziny.

- A nie do Zbigniewa Bońka?
- Na pewno jeszcze zadzwonię do niego. Mówiłem mu już wcześniej, że prawdopodobnie zdecyduję się na to, by podpisać nowy kontrakt. Bardzo się cieszył. Mówił, że jeśli w Widzewie mi dobrze, to żebym nie odchodził. Nie miał mi tego za złe.

- To dzięki niemu kiedyś trafiłeś do Widzewa.
- Tak. To było sześć lat temu. Widzew był w kryzysie, poprzednia spółka upadła. Pan Boniek zaczął ratować klub. Ja grałem wtedy w Miedzi Legnica. Jak pan Boniek zadzwonił do mnie, to długo się nie zastanawiałem. Wsiadłem w pociąg i przyjechałem.

- Jak dziś patrzysz na to, co wydarzyło się kilka dni po tym, jak trafiłeś do Widzewa? Mam na myśli oczywiście tą kontuzję.
- Wierzę w przeznaczenie. Wierzę, że tak musiało być. Dużo straciłem przez to, ale teraz jestem za to dużo silniejszy, bardziej zahartowany. Szanuję to, co mam. Jak mam ciężki moment, to patrzę na tą nogę, na której wciąż mam sporo blizn i myślę sobie, że nie jest źle, bo było kiedyś znacznie gorzej.

- Z Danielem Fabichem, który wtedy złamał ci nogę, miałeś potem okazję spotkać się?
- Nie spotkaliśmy się nigdy od tamtego zdarzenia. Ale nie mam żadnych pretensji do niego, takie jest życie. Specjalnie mi tego przecież nie zrobił. Nie mam żadnego problemu.

- Nie dzwonił nawet po tamtej sytuacji?
- Nie. Może dlatego, że też był wtedy młodym chłopakiem. Był pewnie wystraszony tamtą sytuacją. Nie wiedział, co zrobić.

- Po odniesieniu kontuzji w sumie dwa lata trwało leczenie.
- Tak, co prawda po półtora roku wróciłem na chwilę. Był zimowy okres przygotowawczy. W sumie jednak nie miałem jeszcze dobrze zrośniętej nogi i właściwie na treningach kulałem. To był horror, bo wszyscy mówili, że musi boleć, że trzeba to przemóc. A mnie bolało, bo nie było jeszcze dobrze zrośnięte. Strasznie się wtedy męczyłem.

- Przerwałeś treningi na kilka miesięcy i potem znowu wróciłeś, już po awansie do Ekstraklasy.
- Tak. W międzyczasie miałem jeszcze bardzo bolesne leczenie prądem. To mi jednak pomogło. Tylko, że potrzebowałem widocznie więcej czasu. Wróciłem znowu za wcześnie, bo kość wciąż nie nie była w pełni zrośnięta. Wydawało się, że już jest, ale potem okazało się, że była jeszcze słaba. Znowu na początku mnie bolało, ale potem przestało i myślałem, że jest dobrze. Poszedłem grać do Koluszek. W czwartym meczu, w Radomsku znowu kość się złamała. Co gorsza, to był ostatni mecz przed przerwą zimową. Już myślałem, że po urlopie wrócę do treningów z pierwszym zespołem, a tu koszar powrócił.

- Miałeś kryzys?
- Straszny. W Radomsku zawalił mi się cały świat. Tyle bólu i wysiłku kosztował mnie powrót po pierwszej kontuzji, a czekało mnie w perspektywie to samo. Załamałem się i chciałem sobie dać spokój z piłką. Ale ja taki jestem, że załamuję się, ale potem wraca mi motywacja do piłki, bo to kocham. To przezwycięża wszystko.

- Nie masz żalu do lekarzy, że za wcześnie pozwolili ci wznowić treningi?
- Nie wiem. Ale chyba ktoś powinien nade mną bardziej czuwać. Skąd miałem się zorientować? Lekarze dawali zielone światło, pozwalali trenować, to trenowałem.

- Po drugim złamaniu przerwa trwała ponad rok. Wróciłeś, gdy Widzew był już znowu w pierwszej lidze.
- Tak, trener Fornalik zabrał mnie na obóz. Po takiej przerwie było słabo, brakowało mi sił, strasznie odstawałem od chłopaków. Nie czułem się na siłach, żeby normalnie trenować. Zmęczenie było straszne. Przyszła jednak oferta wypożyczenia z Tura Turek i tam poszedłem grać. Tam też na początku nie było łatwo. Warunki były tam trochę inne, niż w Widzewie. Luksusów nie było. Bałem się też tego, że jak człowiek idzie do takiego klubu na wypożyczenie, to często już nie wraca. Obawiałem się, że to zsyłka.

- W sumie jednak po pół roku to ty mówiłeś, że nie chcesz do Łodzi wracać.
- W Turze miałem wreszcie udany sezon. Za trenera Cecherza fajnie graliśmy. Tylko potem na wiosnę przyszła kiepska runda i spadliśmy z ligi. Ale mimo to, bardzo miło wspominam tamten okres. Tak naprawdę to tam zacząłem grać w pierwszej lidze. Wcześniej miałem na koncie tylko jeden mecz, rozegrany w barwach Widzewa w Bełchatowie, jeszcze przed kontuzją. Skoro tam grałem, to rzeczywiście miałem taki moment, że nie chciałem wracać do Łodzi. W Turku zapomniałem o kontuzji, a jak przyjeżdżałem do Łodzi, to ciągle ktoś pytał, jak noga. Do tej pory tak jest, ciągnie się to za mną.

- Nie żałujesz nieprzemyślanych słów, o tym, że jak przekraczasz granice Łodzi, to noga zaczyna cię boleć...
- Może było to trochę za mocne, ale trochę było tak, że jak wracałem do Łodzi, to wszystko wracało do mnie. Ciągle słyszałem pytania o tą nogę. W Turku przez cały rok grałem, nie miałem problemów i nikt nawet o tym nie wspominał. W sumie to nie jestem zawodnikiem, który ma często kontuzje. Żadnych problemów mięśniowych nigdy nie miałem. Przez tą jedną bardzo poważną sprawę mam taką łatkę, że cały czas jestem kontuzjowany.

- Najlepszy mecz w Turku rozegrałeś przeciwko Widzewowi.
- Na pewno. To był najlepszy w tamtym sezonie mecz dla mnie, ale także dla drużyny. Daliśmy z siebie 200%. Dobrze mi się grało, choć twardo. Zalany krwią skończyłem.

- Tur spadł z ligi, wróciłeś do Widzewa.
- Po roku gry czułem się dobrze. Wiedziałem, że w tej pierwszej lidze mogę sobie spokojnie poradzić. Szkoda byłoby się cofać, szczególnie, że Turek grał w drugiej lidze. U trenera Janasa na początku nie grałem. Wskoczyłem do składu pod koniec rundy, po kartach i kontuzjach. Miałem kilka dobrych meczów.

- Pod koniec rundy jesiennej wywalczyłeś sobie miejsce, ale na wiosnę znowu nie grałeś.
- Miałem na początku wybity palec. Ale, jak już się wyleczyłem, to do gry nie wróciłem. Jak na to dziś patrzę, to chyba było w tym też trochę mojej winy. Zamiast walczyć i gryźć trawę, szukałem problemów gdzieś indziej. Czułem, że jestem niechciany. Ale człowiek się na błędach uczy. Nawet już tej jesieni, gdy wiedziałem, że nie będę grał, to ciężko pracowałem. Nawet jak schodziłem do rezerw, dawałem z siebie wszystko. Nie obchodziło mnie, że nie dostanę szansy i to zaprocentowało w meczu z Górnikiem. Dostałem szansę, ale przede wszystkim byłem gotowy, żeby ją wykorzystać. I chyba nie zawiodłem. Będę dalej pracował, żeby trenera Michniewicza nie zawieść.

- Przedłużyłeś kontrakt na 4,5 roku. Jeśli tylko zostaniesz w Łodzi do końca jego obowiązywania, to wtedy będziesz miał już 29 lat. Jak by nie patrzeć, Widzew będzie wtedy klubem, w którym spędzisz większość kariery.
- Tak, ale to fajnie by było. Życzyłbym sobie tego. Może kiedyś dzieciom będę mógł opowiadać, że spędziłem 10 lat w tak wielkim klubie, jak Widzew. Chociaż to trudny okres, przynajmniej te dotychczasowe lata. Mam nadzieję, że te które są przede mną, będą lepsze. Chciałbym wreszcie grać regularnie w Ekstraklasie.

Tomasz Andrzejewski