
Gula: "Jestem i będę widzewiakiem"
Środa, 1. grudnia 2010, godz. 19:31

Urodził się w centrum Łodzi, przy ulicy Tuwima, ale szybko jego rodzina przeprowadziła się na stary Widzew, na ulicę Zbiorczą. Sławomir Gula od początku chciał kopać piłkę i już w wieku 9 lat postanowił zapisać się do trampkarzy Widzewa. Do drużyny jednak przyjmowano od lat 10, więc... sfałszował swoją datę urodzenia, żeby się dostać.
Jego pierwszym szkoleniowcem był Wiktor Adamiak. W 1983 roku wystąpił w pamiętnym turnieju 11-latków, organizowanym przez "Głos Robotniczy". Tam wyróżniał się już wśród rówieśników i chciał go mieć u siebie ChKS. Mały Sławek powiedział, że interesuje go tylko Widzew. Przeszedł w nim wszystkie szczeble grup młodzieżowych.
Wyróżniał się również w meczach trzecioligowych rezerw. Zespół trenowany przez Mirosława Westfala był na półmetku rozgrywek liderem, ale awansować do drugiej ligi nie mógł, bo zabraniał tego regulamin.
Sławomir Gula: - To już był wtedy silny zespół. Grali w nim m.in. Marcin Boguś, Radek Kowalczyk, Rafał Dopierała. Po raz pierwszy znalazłem się jednak w pierwszym zespole na koniec sezonu 1993/94. Graliśmy akurat z Lechem w Poznaniu. Bardzo mocna drużyna z takimi piłkarzami, jak Jacek Dembiński, Mirosław Trzeciak, Piotr Reiss. Trener Leszek Jezierski zabrał mnie na to spotkanie. Zagrałem wtedy na obronie, w towarzystwie Tomka Łapińskiego, Marka Bajora.
- Następnie przyszedł trener Władysław Stachurski i zacząłeś znacznie częściej występować w pierwszym składzie.
- Za trenera Stachurskiego nadeszły dla mnie dobre czasy. Tym bardziej, że po usunięciu z zespołu Wojdygi, Godlewskiego, Myślińskiego i Ciska, znalazło się miejsce dla młodych. Wskoczyłem ja oraz Kowalczyk i Boguś. W zespole byli jeszcze młodzi Miąszkiewcz, Bogusz, Łapiński i Bajor. Mieliśmy najmłodszy zespół w lidze. Wspierali go doświadczeni Czerwiec, Michalczuk, Koniarek i bramkarz Woźniak.
- Ale z Legią przegrywaliście boje o mistrzowskie tytuły...
- Jednak do czasu. Wreszcie nadszedł sezon 1995/96 i pokazaliśmy, że ten zespół dojrzał i jest w stanie wygrać mistrzostwo Polski.
- Ciebie jednak nie było w składzie jesienią 1995 roku.
- Trener Franciszek Smuda miał inną koncepcję składu. Mnie w niej nie widział. Musiałem skorzystać z oferty GKS Bełchatów i poszedłem na wypożyczenie. Jednak po pół roku przypomniano sobie o mnie i ponownie trafiłem do Widzewa. Byliśmy rozpędzeni, bez porażki ograliśmy całą ligę i zdobyliśmy tytuł, pieczętując go wygraną 2:1 z Legią w Warszawie. To było naprawdę coś.
- Były pogłoski o tym, że Legii nie zależało na wygraniu tego meczu, a także o słynnej walizce z pieniędzmi od Andrzeja Grajewskiego.
- To wierutne bzdury. Jak mogło im nie zależeć, skoro dopiero co grali w Lidze Mistrzów i wiedzieli, jakie są z tego korzyści. Walizka podobno była, jednak ja jej nie widziałem, ani nic z niej nie dostałem.
- Potem Widzew był na fali, a ty nagle wyjechałeś do USA. Nie potrafiłeś się dogadać ze Smudą?
- Trener Smuda miał swoich ulubieńców i takich piłkarzy, na których nie stawiał. Zdecydowałem się odejść z Widzewa. Była oferta z Zagłębia Lubin, jednak nie dogadały się kluby. Wiedziałem, że czeka mnie roczna karencja, zatem postanowiłem chociaż grać i dlatego wyjechałem do Chicago, do zespołu polonijnego. Okazało się to pomyłką i już w grudniu wróciłem do Łodzi. Przez pół roku trenowałem z drugim zespołem. Nowy sezon też nie zapowiadał się dla mnie dobrze i poszedłem na roczne wypożyczenie do Ruchu Chorzów.
- Tam spotkałeś trenera Oresta Lenczyka. Jak oceniasz tego szkoleniowca, bo zdania o nim się różne?
- Bardzo dobry fachowiec i trener. Przede wszystkim ma ludzkie podejście do piłkarzy. Dba o ich zdrowie, co rzadko się zdarza u innych szkoleniowców, którzy na pierwszym miejscu stawiają wynik. Potrafi zawodnikowi wyjaśnić swoją decyzję, a nie mówić jak inni trenerzy: ma być tak, a nie inaczej. Zresztą widać najlepiej, że chociaż jest panem w podeszłym wieku, kluby nadal go chętnie zatrudniają, a on zwykle nie zawodzi. Praca z nim była dużą przyjemnością.
- Przyjechałeś z Ruchem na stadion Widzewa, jaka była reakcja kibiców?
- Przyjęli mnie bardzo dobrze, nigdy nie miałem żadnych problemów z kibicami Widzewa.
- Wreszcie ponownie wróciłeś do Łodzi i zagrałeś w Widzewie.
- Tak. Z początkiem nowego sezonu wróciłem i na dzień dobry dostaliśmy lanie 0:5 w Radzionkowie. Po tym meczu przyszedł trener Wojciech Łazarek, z którymi oczywiście było śmiesznie. Szło nam w kratkę, aż wreszcie objął nas trener Marek Dziuba, wygrał 3:0 z niepokonanym Lechem i zanotowaliśmy serię wygranych. Niestety Dziubę zwolnili po remisie z Polonią Warszawa i jego zastępcą został Grzegorz Lato.
- Właśnie. Lato poprowadził was w meczach eliminacji Ligi Mistrzów.
- Najpierw przegraliśmy w dziwnych okolicznościach mecz w Łoweczu. Nie byliśmy gorszym zespołem, ale ulegliśmy 1:4. Wtedy założyłem się o butelkę whisky z jednym z łódzkich dziennikarzy, że ogramy Bułgarów w rewanżu. I tak się stało, chociaż potrzebowaliśmy do tego rzutów karnych.
- Następnie pojechaliście do Florencji, walczyć z Fiorentiną.
- Rzeczywiście, tam mecz był bardzo ciekawy i mimo ich dużej przewagi, nie musieliśmy przegrać 1:3. Przed spotkaniem mówili, że jest niewielkie zainteresowanie tym meczem, a przyszło 40 tysięcy widzów. Byłem pod wrażeniem tego miasta i klubu również. Mieli silny zespół z Chiesą, Rui Costą i Batistutą, który akurat w meczu z nami doznał kontuzji i opuścił boisko. Grał u nich też Niemiec Heinrich, który wcześniej był już na Widzewie, przy okazji meczu Ligi Mistrzów z Borussią Dortmund. Rozmawiałem z nim i mówił, że co przyjedzie na Widzew to trwa remont stadionu.
- Po odejściu Laty przyszedł Lenczyk. Trener, którego już znałeś i ceniłeś.
- Tak, graliśmy wtedy w pucharach przeciwko AS Monaco. W Łodzi zremisowaliśmy 1:1, a w rewanżu na pięknym stadionie, wkomponowanym w architekturę miasta, przy wyniku 0:0 setkę miał Marcin Zając. Niestety przegraliśmy 0:2 i odpadliśmy. Zespół już nie był taki silny. Odeszło kilku świetnych zawodników. Pojawił się litewski zaciąg. Robertas Poskus i bracia Stesko. Mówiliśmy na nich: bracia z Tesco, bo wtedy trwał boom na hipermarkety.
- Ponownie odszedłeś z Widzewa w 2001 roku...
- W klubie od jakiegoś czasu narastały zaległości wobec piłkarzy i nie było widoków na ich uregulowanie. Przeniosłem się do Wisły Płock, która walczyła o ekstraklasę. Zrobiliśmy awans. To był silny zespół z Sobolewskim, Romuzgą, Geworgianem, Maćkiewiczem, Wojneckim, Nosalem. Ale kiedy przyszedł trener Mieczysław Broniszewski, wyjechałem ponownie do Stanów Zjednoczonych. Tym razem grałem w klubie New Jersey Falcons i oprócz tego trenowałem także młode dzieci. Sposób podejścia do sportu w USA bardzo mi się spodobał. Tam każdy okazuje szacunek trenerowi i docenia pracę na treningu.
- Zdecydowałeś się jednak na powrót...
- No tak. Mimo wszystko rodzina ciągnęła do kraju. Po powrocie trenowałem trochę LZS Różycę, wyciągając ich z ostatniego miejsca w okręgówce do czołówki. Później zająłem się biznesem. Otworzyłem sklep, mam niewielką firmę przewozową. Z oszczędności jakich dorobiłem się na piłce, kupiłem mieszkanie i zainwestowałem w biznes. A poza tym, zwiedziłem trochę świata.
- Miałeś szansę na grę w reprezentacji Polski?
- Tak, gdy szkoleniowcem był Janusz Wójcik, pojawiła się taka okazja. Nie wiem jednak dlaczego moje powołanie nigdy nie dotarło do klubu.
- Była też podobno propozycja gry w ŁKS?
- Owszem chciał mnie pan Daniel Goszczyński, ale powiedziałem zdecydowanie, że to wykluczone. Jestem i będę widzewiakiem. Podawałem piłki podczas meczów o europejskie puchary, grałem w zespołach młodzieżowych i wreszcie przebiłem się do pierwszego składu zespołu. Derby, to dla mnie tylko mecz Widzew - ŁKS. Na przykład spotkanie Ruchu z Gónikiem już nie robi na mnie takiego wrażenia.
- Ale z Widzewem nie jest ci teraz po drodze...
- Niestety nie specjalnie. Zaproszenie na galę z okazji 100-lecia dostałem dwa dni wcześniej, kiedy już miałem zaplanowany weekend. W ogóle ostatni raz byłem na meczu, gdy Widzew wygrał 3:2 z Lechem, a ostatniego gola zdobył Krzysiek Sokalski. Od tamtej pory nie chodzę na stadion.
- Co sądzisz o grze obecnego zespołu Widzewa?
- Trudno oceniać, gdy się stoi z boku, ale na pewno mam swoje spostrzeżenia. Choćby wnioski, jakie wyciągnąłem po meczu z Legią Warszawa. Nie mieści mi się w głowie, jak można było wyjść na to spotkanie rozkojarzonym i odpuścić. My przed wygranym 3:2 meczem z Legią w Łodzi, jak zobaczyliśmy te pełne trybuny, tak się zaczęliśmy grzać i nakręcać, że Darek Gęsior podbiegł do nas i mówi: chłopaki trochę zwolnijcie bo nam sił nie starczy na cały mecz. I później mimo, że Legia dwa razy nas doganiała, to i tak dostała w czapkę w ostatniej akcji meczu! Właśnie "Gąska" strzelił zwycięską bramkę.
Robert Borkowski
Copyright © 1998 - 2009 "Widzewiak". All Rights Reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.