Plich: "My wychodziliśmy na boisko wygrywać"
 
Wtorek, 18. maja 2010, godz. 10:59

Bogusław Plich to jeden z piłkarzy wielkiego Widzewa, który nie zapisał się w pamięci kibiców aż tak bardzo, jak inni świetni obrońcy tego klubu; Andrzej Możejko, Zdzisław Kostrzewiński, Krzysztof Kamiński, Tadeusz Świątek. Rozmawiając z nim ma się wrażenie, że był trochę z innego świata. Grał na fortepianie i na gitarze klasycznej. W dzień po egzaminach pisemnych na ekonomię, wyjechał na finał Mistrzostw Polski Juniorów. Gdy nagle zadzwoniła mama, że musi wracać na ustne, bo pisemne zdał bardzo dobrze, odpowiedział tylko: "Mamo, ja zostanę jednak piłkarzem!"
Miał trochę pecha, gdyż był wychowankiem klubu i awansował do pierwszej drużyny bez rozgłosu i bez kontraktu. To w pewnym stopniu przyczyniło się do przebiegu jego kariery sportowej. Jednak zacznijmy od początku.

Młody Bogusław wychowywał się przy ul. Niciarnianej. Jako dziewięciolatek grał w finale międzyszkolnego turnieju piłkarskiego, gdzie odkrył go trener Stanisław Stachura i zaprosił na treningi trampkarzy Widzewa. "Ten pogodny i cierpliwy szkoleniowiec nauczył mnie techniki piłkarskiej, zdradził sekret jej doskonalenia i przekonał, jak ważna będzie w niedalekiej przyszłości" - wspomina Plich. Okres młodzika i juniora to treningi pod okiem Mirosława Westfala. "Nauczył mnie taktyki. Krok po kroku dowiadywałem się, jak atakować i bronić, by w efekcie umieć przewidywać i wyprzedzać zamiary przeciwnika" - opowiada. W ostatnim roku gry w juniorach trenował go Marek Tomasiewicz. "Stworzył moją osobowość piłkarską. Stopniowo nakładał na mnie obowiązki lidera zespołu. Takiego, który swoim przykładem poderwie innych, zachowa zimną głowę w trudnych chwilach, a gdy trzeba, powie kilka męskich słów koledze z drużyny" - wspomina. W tym czasie (rok 1977) Bogusław został zaproszony na wewnętrzne sparingi pierwszego zespołu. To właśnie tam decydowało się czy "młody" będzie nadawał się i piłkarsko i charakterem do drużyny.

- Jakie ma pan wspomnienia z tamtych treningów, na których decydowały się pańskie losy?
Bogusław Plich: - Przede wszystkim starałem się pokazać, że umiem grać w piłkę. Przerywałem akcje przeciwnika, przechwytywałem poddania, odbierałem piłkę i poddawałem ją do swoich. Nie konstruowałem zbyt wiele i nie szukałem jeszcze własnych rozwiązań. Znałem swoje miejsce w szyku . Właśnie po tych sparingach zaczęło obijać mi się o uszy, że wskoczę do kadry pierwszego zespołu. Wtedy to, mimo zdanego pisemnego egzaminu na ekonomię, postawiłem na karierę w futbolu. Dziś postąpiłbym pewnie inaczej,pogodziłbym jedno z drugim, ale wtedy miałem 18 lat...

- Tymczasem doszło do debiutu w meczu ligowym. Kiedy to było?
- W rundzie wiosennej 1978 roku. W przegranym 0:2 spotkaniu wyjazdowym z Wisłą Kraków. Wszedłem na ostatnie 18 minut. Obok mnie biegał Tadeusz Gapiński. Pamiętam, że nawet dwa razy uderzyłem na bramkę gospodarzy, ale bramkarz złapał te piłki. Po prostu za słabo uderzyłem.

- Zaczynał pan jednak w pomocy. Skąd wzięła się rola prawego obrońcy?
- Znalazł mi ją Jacek Machciński. Pamiętam, że kontuzji doznał Ryszard Kowenicki i nagle zabrakło w składzie prawego obrońcy. W czasie gierki, na którymś z treningów, "Machcina" podszedł i rzucił przez ramię pytanie: "Młody! Gdzie w tej drużynie jest wolny plac do grania?". Drugi raz nie musiał pytać. To miejsce bardzo mi odpowiadało, bo zawsze czułem się odpowiedzialny za bezpieczeństwo drużyny. Za mną już nikogo nie było oprócz bramkarza, ale ja mogłem asekurować kolegów i pomagać im. Poza tym, boczny obrońca ma sporo możliwości ofensywnych. Jednak ja rzadko zapędzałem się pod pole karne rywala. Jak podkreśliłem, zawsze dbałem w pierwszej kolejności o zabezpieczenie tyłów.

- Różne były opinie na temat siły ówczesnego Widzewa. Jakie jest pańskie spojrzenie?
- Taka refleksja przychodzi po latach i jest częściowo wynikiem mojej pracy z piłkarzami, bo od 12 lat jestem aktywnym trenerem piłkarskim. Po pierwsze i przede wszystkim, prezes Ludwik Sobolewski. Człowiek posiadający naturalny instynkt rozpoznawania "piłkarskich charakterów". Znawca. Umiał wybrać kandydata do odegrania ściśle określonej roli w jego zespole. Wizjoner, potrafiący w ludziach "grzejących" ławki, skreślonych przez innych lub biegających po wiejskich boiskach, dostrzec talent, stworzyć im warunki do jego pełnego wykorzystania i scalić to wszystko w drużynę na miarę Jego marzeń. Po drugie, w Widzewie każdy znał swoje miejsce w szyku. Określał je szacunek, na jaki każdy bez wyjątku musiał zapracować sobie ciężką pracą na treningach, zaangażowaniem w meczach i lojalnością na boisku i poza nim. Mimo skumulowania w jednej grupie bardzo różnych i jednocześnie silnych osobowości i charakterów, szacunek dla drugiego spajał zespół od wewnątrz. Na temat podziału zadań do wykonania na boisku niewiele się mówiło. Nie było takiej potrzeby. Wychodziło się na boisko wygrywać. Bez kalkulacji i schematów. I nie pamiętam, by kiedykolwiek ktoś kogoś rozliczał z ilości przebiegniętych kilometrów lub przegranych pojedynków jeden na jeden. Zasada była prosta i jednoznaczna: albo "pasowałeś" do układanki, albo się w niej nie mieściłeś. Przykładem jest choćby świetny napastnik, który przyszedł swego czasu z Polonii Bytom i przez półtora roku nie "wpasował się". Po trzecie, nieustannie trwała rywalizacja o miejsce w składzie. Na każdym treningu trup padał gęsto. Legendarne już dziś, środowe gry wewnętrzne nie bez przyczyny zyskały przydomek selekcji naturalnej, gdzie słabsza kość pęka". Bywało ostro, lecz ujmą na honorze byłoby skarżyć się po grze na bolącą nogę, nawet koledze z pokoju. Tak powstawał wielki Widzew. Drużyna dumna ze swoich dokonań i nieustannie pracująca na szacunek i uznanie ludzi kochających piłkę nożną.

- Czy ktoś panu pomagał w aklimatyzacji w zespole?
- Trudno powiedzieć, żeby pomagał tak dosłownie. Niemal 3 lata dzieliłem pokój z Mirkiem Tłokińskim podczas wszystkich wyjazdów na mecze i na zgrupowaniach. Prywatnie niewiele mówiliśmy o graniu. Natomiast na boisku pomagał mi po piłkarsku. Ustawieniem, asekuracją, wyjściem na pozycję lub krzykiem, bym uważał na coś. Był bardziej doświadczonym zawodnikiem, więc korzystałem z tego. Natomiast, gdy coś zawaliłem, nie wahał się  ochrzanić.

- Przyszedł wreszcie pierwszy mecz z MU. Już nie Jechaliście jak na ścięcie, bo wcześniej Widzew wyeliminował Manchester City, ale nikt w Anglii nie spodziewał się, że możecie ich ograć...
- Pamiętam, że jadąc do Manchesteru myślałem o tym, żeby nie zawieść swoich kolegów, ludzi z klubu i kibiców z Niciarnianej! Wobec nich czułem największą odpowiedzialność. Nie dać plamy, to była moja dewiza. Grałem wtedy na Steva Coppella, takiego niewielkiego wzrostem skrzydłowego MU. Nie miałem z nim żadnego problemu. Wyjdzie na to, że się chwalę, ale akurat tamto spotkanie zagrałem bezbłędnie. Wywalczyliśmy remis 1:1, a mogliśmy pokusić się o wygraną. W Łodzi natomiast graliśmy od początku na 0:0 i trzeba przyznać, że ciężko utrzymaliśmy ten wynik.







- Jaka była reakcja Anglików po tym, jak wylecieli z Pucharu UEFA już w pierwszej rundzie?
- Profesjonalna. Tak można nazwać to najkrócej. Przyszli po meczu do kawiarni klubowej na stadionie ŁKS. Odświeżeni, uśmiechnięci, w jednakowych garniturach, krawatach i koszulach klubowych. Zjedliśmy wspólnie kolację, pogratulowali nam i życzyli powodzenia, powiedzieli "Hi" i odjechali na lotnisko. Za trzy dni, tak samo jak my, grali kolejny ważny mecz w swojej lidze. Wydaje mi się, że oni inaczej podchodzili do sportu, a sukces miał dla nich inny wymiar, niż dla nas. Dochody wynikające z gry w piłkę w zupełności zabezpieczały im egzystencję. Każde dodatkowe osiągnięcie podnosiło ich status sportowy i społeczny. Z nami było inaczej. Dla nas taki mecz był szansą, by zaistnieć i zostać zauważonym, a premie za sukcesy w lidze lub w pucharach pozwalały na nieco wyższy poziom życia.

- Czym w sposobie gry zaskoczyli was piłkarze Juventusu, na których trafiliście w kolejnej rundzie?
- W Łodzi to raczej my ich zaskoczyliśmy. Nie wytrzymali meczu kondycyjnie i mogli przegrać nawet wyżej. Natomiast były niespodzianki na wyjeździe. Choćby taka, że każdą akcję rozpoczynałem z koszulką w spodenkach, a kończyłem z koszulką na spodenkach. Roberto Bettega, za którego odpowiadałem, nieustannie ciągnął mnie za nią. Gdy mu się zrewanżowałem, sędzia zobaczył to i dał mi żółtą kartkę, Trzeba było głównie uważać na takie niewidoczne z boku "zagrywki". Poza tym, Juventus, jeszcze bardziej niż Manchester, grał bardzo dużo z pierwszej piłki. Taka szybkość rozgrywania piłki była czymś innym i musieliśmy błyskawicznie przestawić się na taki styl gry.

- Po wyeliminowaniu wielkiego Juventusu, przyszła kolej na następną przeszkodę z Wysp Brytyjskich: Ipswich Town. Wydawało się, że to łatwiejszy rywal niż Manchester United, a jednak polegliście tam sromotnie. W rozmowach z piłkarzami i trenerem Jackiem Machcińskim usłyszałem, że nie mieliście już sił na trzecią taką batalię.
- Widzę to zdecydowanie inaczej. Wtedy, w spotkaniu z Ipswich, zabrakło nam tej "chemii", chciejstwa wygrania, udowodnienia kolejny raz, że umiemy grać. Byliśmy po sukcesach w meczach z MU i z Juve. Okrzyknięto nas już przed tym meczem bohaterami polskiego piłkarstwa. Przyszło pewne rozprężenie, zadowolenie z już wypełnionego zadania i zostaliśmy za to dotkliwie skarceni. Na osłodę pozostała skromna wygrana w rewanżu.

- Ostatnim meczem w pucharach, jakie pan rozegrał, było spotkanie z Anderlechtem Bruksela. Przegrane 1:2 na wyjeździe.
- Belgowie grali wtedy świetny futbol. Dużo szybkich podań na małej przestrzeni. Biegaliśmy i staraliśmy się, ale to oni strzelali gole. Wygrali zasłużenie. Po tym meczu niebawem doznałem kontuzji pachwiny. Do tego otrzymałem bilet do wojska.

- I poszedł pan do Legii. Dlaczego?
- Byłem jedynym wychowankiem Widzewa. W sposób naturalny przeszedłem z zespołu juniorów do seniorów. Mnie nie proponowano mieszkania, auta czy pomocy finansowej na zagospodarowanie. Miałem standardową umowę o stypendium sportowe, zgodnie z zarządzeniem PZPN i premie za wyniki sportowe, regulowane tym zarządzeniem. Ja naprawdę byłem dumny, że jestem w Widzewie i to mi przez długi czas wystarczało. Ale gdy po 3 latach położono przede mną do podpisania odnowienie umowy na następne 2 lata, poszedłem do prezesa i zapytałem o detale. Przez cały okres przygotowawczy czekałem na odpowiedź i nie sprzyjało to skupieniu się na pracy. Chciałem usamodzielnić się, iść do przodu, mieszkać u siebie. Wciąż czekałem. W połowie rundy wiosennej, kapitan Wojska Polskiego w asyście dwóch żołnierzy wręczył mi powołanie do wojska. Poszedłem prosto do prezesa Sobolewskiego, który wypowiedział się krótko i jednoznacznie: "Nie chcesz grać w piłkę na naszych warunkach, to idź do wojska". Inna sprawa, że byłem wtedy po kontuzji pachwiny, a w moje miejsce wskoczył Piotr Romke i świetnie się spisywał. Z drugiej strony, prowadzący Legię Kazimierz Górski został bez bocznych obrońców i podobno powiedział, że koniecznie musi mieć Plicha.

- W barwach Legii występował pan przeciwko Widzewowi.
- Zgadza się i były to pamiętne dla mnie mecze. Najpierw na Łazienkowskiej prowadziliśmy 4:0 i wydawało się, że jest po meczu. Tymczasem Włodzimierz Smolarek zdobył trzy bramki i było blisko remisu. Później graliśmy w Łodzi i wygrywaliśmy 1:0, po bramce Andrzeja Buncola. Wtedy w starciu z Krzyśkiem Surlitem doznałem bardzo poważnej kontuzji naderwania ścięgna Achillesa i pęknięcia kostki. To praktycznie przekreśliło moją karierę w Legii. Po okresie rehabilitacji grałem do końca wojska w Gwardii Warszawa, z której do Legii przyszedł Dariusz Wdowczyk. Później, po rocznej grze w łódzkim Starcie, zostałem piłkarzem Zagłębia Sosnowiec. W tym klubie pracował trener-pasjonat Horst Panic, którego miło wspominam. Dbał nade wszystko o technikę, taktykę i znalezienie radości z grania w piłkę. Wygraliśmy siedem meczów z rzędu i zmierzaliśmy na miejsce, gwarantujące grę w pucharach, aż przyjechał Widzew i Włodek Smolarek strzelił jedyną bramkę tego meczu. Przegraliśmy, a puchary oddaliły się bezpowrotnie.

- Jednak i w Zagłębiu nie został pan długo...
- Niestety, odnowiła mi się kontuzja. Moja noga była na tyle wrażliwa, że nie mogłem grać na twardych nawierzchniach. Zacząłem tracić miejsce w podstawowym składzie Zagłębia i coraz częściej grywać w rezerwach. Wtedy zadzwonił Mirosław Sajewicz z Finlandii i powiedział, że klub szuka bocznego obrońcy. Nie namyślałem się wiele i tak zostałem zawodnikiem drugoligowego klubu Rauman Pallo z miasta Rauma. Przez dwa lata grałem i trenowałem w atmosferze spokoju i uznania dla mnie, jako piłkarza i człowieka. Szczególnie drugi rok, pod względem sportowym, nazywam najszczęśliwszym w moim piłkarskim życiu. Przekonałem się, że mówienie z dumą o sobie "piłkarz" miało zawsze 100% pokrycia. Niespodziewanie jednak dał znać o sobie mój Achilles z taką siłą, że oznaczało to koniec grania. Na całe szczęście, mogłem normalnie chodzić. Po tym zdarzeniu jeszcze dwa lata mieszkałem w Finlandii. W dzień pracowałem, a wieczorami prowadziłem grupę trampkarzy klubu. Po pięciu latach wyjechałem z Raumy i wróciłem z rodziną do Łodzi.

- I z byłym widzewiakiem Mirosławem Sajewiczem otworzyliście sklep z pamiątkami Widzewa, w pobliżu stadionu.
- Byliśmy chyba pierwsi w Polsce, którzy w takiej formie (klubowego sklepu) starali się wprowadzić do masowej sprzedaży koszulki z emblematami i nazwiskami znanych piłkarzy klubu i wszystkiego, czego może potrzebować kibic. Wykonywaliśmy też usługi. Ale to nie wszystko, np. Mirek Sajewicz z własnej inicjatywy załatwił umowę z producentem i ubraliśmy piłkarzy Widzewa w eleganckie garnitury i naszej produkcji krawaty, w których pojechali na spotkanie Ligi Mistrzów do Dortmundu z Borussią. Jednak nasza spółka nie przetrwała, a próby wydźwignięcia firmy z kryzysu zakończyły się bankructwem. Wróciłem do Finlandii Tym razem jako trener. Wprowadziłem drużynę kobiecą klubu Pallo-Iirot do ligi mistrzowskiej, zdobywając jednocześnie tytuł najlepszego trenera okręgu. Potem klub powierzył mi zadanie utrzymania drugoligowej drużyny mężczyzn w lidze, a ja ukończyłem rozgrywki na czwartym miejscu. W następnym roku podpisałem kontrakt jako trener reprezentacji Juniorów Okręgu. Z Mistrzostw Finlandii przywiozłem jedyny do dnia dzisiejszego srebrny medal. W międzyczasie uzyskałem A-licencję zawodowego trenera w Szkole Trenerów przy Fińskim Związku Piłki Nożnej. Później szkoliłem w klubie Pallo-Iirot juniorów i juniorki, znowu wygrałem ligę z drużyną kobiet i kolejne dwa lata odpowiadałem za grę w obronie pierwszej drużyny mężczyzn. Równocześnie prowadziłem zajęcia w szkółce piłkarskiej klubu, jako specjalista gry obronnej. Obecnie, po wielu latach spędzonych w Skandynawii, wróciłem do kraju. Pracuję jako trener w LKS Gałkówek, aby pomóc temu zespołowi utrzymać się w piątej lidze. Szykuję się do obrony pracy dyplomowej w polskiej Szkole Trenerów przy PZPN. Być może zacznę pracę z dziećmi w klubie prowadzonym przez mojego kolegę z wielkiego Widzewa Krzyśka Kamińskiego. W jakiś sposób historia zatoczyła koło. Znowu poczuję atmosferę tamtych lat, gdy jako niespełna dziesięciolatek stanąłem pierwszy raz na prawdziwym boisku piłkarskim. I w dodatku, mojego kochanego Widzewa. Bo dla mnie gra w Widzewie, nawet gdyby nie był "tamtym" Wielkim Widzewem, była czymś najważniejszym w karierze, mającym większe znaczenie, niż zdobycie tytułu mistrza Polski.

- Zwykle zadaję to pytanie, gra których piłkarzy zrobiła na Panu największe wrażenie?
- W naszym zespole talent każdego zawodnika składał się na wielkość Widzewa, chociaż z przyjemnością wspominam do dziś Zdzisława Rozborskiego. Skromny i cichy "Zito" umiał bezbłędnie obsłużyć poddaniem każdego, kto tego potrzebował. To było coś niesamowitego. Zagrywając do niego, nie martwiłem się o nic, tylko biegłem "w ciemno" tam, gdzie chciałem dostać piłkę. I piłka, po odegraniu "Zito", docierała we właściwym czasie na właściwe miejsce. Wśród piłkarzy znanych mi z telewizji, zawsze przykuwał moją uwagę Karl Heinz Rummenige jako zdobywca bramek. Pewnie to za jego sprawą do dziś mogę popisywać się dobrym uderzeniem prostym podbiciem. Poza tym, wielkie wrażenie zrobił na mnie stoper Ipswich Town - reprezentant Anglii Terry Butcher. Był po prostu kompletnym obrońcą.

Robert Borkowski