Świątek: "Byłem zakochany w Widzewie"
 
Wtorek, 16. marca 2010, godz. 20:12

Często grał w cieniu innych zawodników, ale jego udział w sukcesach Widzewa był niepośledni. Swoimi rajdami po prawej stronie boiska rozgrzewał do czerwoności kibiców, siedzących na trybunie, obok której mknął z piłką. Uwielbiał ofensywną grę i zawsze był ambitny. Takiego Tadeusza Świątka zapamiętała widownia i za to go uwielbiała. Przyszedł do Widzewa latem 1982 roku. W momencie kiedy klub zdobył drugie z rzędu mistrzostwo Polski, pokonując na finiszu Śląsk Wrocław. Trzeba przyznać, że w nieprawdopodobnych okolicznościach. Po tym triumfie, wykorzystując koniunkturę na Widzew, odeszli z klubu takiej miary zawodnicy, jak Władysław Żmuda, Marek Pięta. Zbigniew Boniek również przeniósł się do Juventusu Turyn, ale ten transfer był przesądzony już wcześniej. Trzeba było zapełnić lukę po stracie takich kluczowych piłkarzy. Pojawiła się piątka młokosów: Tadeusz Świątek, Mirosław Myśliński, Wiesław Wraga, Mirosław Kuniczuk i Paweł Waśniewski. Trzech pierwszych zapisało się później złotymi zgłoskami w historii klubu. Do tego ściągnięto Romana Wójcickiego ze Śląska Wrocław, który miał zastąpić na środku obrony Żmudę.

- Kiedy rozpoczął pan karierę piłkarza?
Tadeusz Świątek: - W wieku 13 lat zacząłem trenować w trampkarzach Wisły Płock. Trenerem, który miał największy wpływ na moją karierę, był Stanisław Tymowicz, prowadzący słynny program "Piłkarska kadra czeka". Od początku wyróżniałem się w kategoriach juniorskich i otrzymywałem powołania do kadr wojewódzkich, a później do reprezentacji Polski. Mój pierwszy wielki turniej, to był wyjazd z kadrą młodzieżową, prowadzoną przez trenera Waldemara Obrębskiego. Graliśmy na drugiej półkuli w Meksyku o trofeum ówczesnego prezydenta FIFA, Brazylijczyka Joao Havelanga. Później były mistrzostwa świata do lat 23 w Australii i myślę, że właśnie wtedy już na mnie zwrócili uwagę prezesi klubów pierwszej ligi. Byłem wówczas jedynym drugoligowcem, którego powołano do młodzieżówki.

- Jak wypadł wasz występ na mistrzostwach?
- Ojej, fatalnie. Przegraliśmy w grupie 0:1 z Katarem po kuriozalnej bramce i mogliśmy wracać do domu. A żal był ogromny, bo mieliśmy naprawdę ciekawy zespół.

- Kiedy dowiedział się pan, że Widzew jest zainteresowany transferem Tadeusza Świątka?
- Pamiętam, że graliśmy sparing z Widzewem i po mojej stronie ciągle biegał kierownik Stefan Wroński, prosząc o mój adres lub telefon. Od tego momentu to ja już niemal nie myślałem o grze, tylko o tym, żeby podać te dane panu Wrońskiemu.

- Czy tylko Widzew był w grze?
- Nie, atakowała też Legia Warszawa, która sobie wymyśliła, że ściągnie do siebie niemal wszystkich reprezentantów kadry młodzieżowej. Tak zgarnęli m.in. Jana Karasia z Krakowa, Janusza Turowskiego ze Szczecina. Ja nie wierzyłem w szansę gry w Legii i bez wahania wybrałem Widzew. Ale Legia nie odpuszczała. Prezes Ludwik Sobolewski wydał polecenie Stefanowi Wrońskiemu, że ma mnie chronić. To pan Stefan zameldował mnie w jakiejś pralni. A później znaleziono mi szkołę. Trafiłem do Technikum Mechanicznego przy ul. Pojezierskiej i tak oto na kilka lat miałem spokój z wojskiem.

- Przychodził pan do klubu, gdzie grali tej miary zawodnicy co Młynarczyk, Rozborski, Smolarek, Grębosz...
- Oczywiście, dla mnie to było spełnienie największych marzeń. Trafiłem do drużyny aktualnego mistrza Polski. Oprócz tych, których pan wymienił, byli jeszcze Krzysztof Surlit, Piorek Romke, Krzysiek Kamiński, Mirosław Tłokiński, Marek Filipczak i kilku innych świetnych zawodników. My, młodzi, znaliśmy swoje miejsce w szeregu. Poza tym nie tylko nie mogliśmy liczyć na taryfę ulgową, ale wręcz odwrotnie. Na treningach musieliśmy udowadniać, że zasługujemy na miejsce w Widzewie. O tzw. placu, czyli wyjściu w podstawowej jedenastce, nie było na razie mowy. Pamiętam, że na początek wystartowaliśmy w rozgrywkach Pucharu Intertoto, które wygraliśmy, wyprzedzając Arminię Bielefeld.

- Niebawem przyszedł debiut w lidze i pierwsze mecze pucharowe...
- Zadebiutowałem spotkaniem ze Stalą Mielec, zmieniłem Krzyśka Surlita. Rozpoczynałem jako boczny pomocnik. W lidze nie szło nam zbyt dobrze, bo pamiętam, że mieliśmy przykrą wpadkę z Legią Warszawa, przegrywając 1:4. Puchary rozpoczęliśmy od łatwego dwumeczu z Hibernian La Valetta. Później trafiliśmy na wiedeński Rapid.

- Dwa najbardziej dramatyczne wasze spotkania w europejskich pucharach.
- Zgadzam się, że to były niesamowite pojedynki. Austriacy mieli silny zespół z Kranklem, Panenką i tym niesamowitym blondynem na skrzydle, Keglevitsem. Ile Krzysiek Kamiński się za nim nabiegał. Te pojedynki były ozdobą tych spotkań, chociaż pewnie niewielu zwróciło na nie uwagę.

- Ciężko było w rewanżu, mimo prowadzenia 3:0 po kwadransie gry...
- Powiem szczerze, że w Wiedniu na Praterze też było bardzo trudno. Rapid mocno nas cisnął, dobrze, że strzeliliśmy tą jedną bramkę. W Łodzi zaczęło się wspaniale, ale nas dogonili. Jednak urwaliśmy się im na 5:2 i już było po meczu. Co prawda Andrzej Grębosz strzelił "swojaka" i tak się tym przejął, że zaczął rozpaczać, gdyż pomyliło mu się, że przy tym wyniku odpadamy. A mieliśmy przecież jeszcze zapas jednej bramki.

- A w ćwierćfinale czekał Liverpool.

- Niesamowite. Widzi pan, ja od młodości kibicowałem temu klubowi. Co więcej, moim idolem był skrzydłowy The Reds Kenny Dalglish. I to właśnie na niego przyszło mi grać w pierwszym meczu. Kiedy od razu na początku meczu kopnął mnie dość brutalnie, już nie podziwiałem go tak, jak wcześniej. Jakoś mi przeszło to uwielbienie i zacząłem grać tak samo ostro. Wtedy występowałem w Widzewie już jako prawy obrońca. Tę pozycję znalazł mi trener Władysław Żmuda. Muszę przyznać, że stwarzała ona ogromne możliwości ofensywne, a mnie zawsze ciągnęło do przodu.

- Wróćmy jeszcze do Liverpoolu. W Łodzi wygraliście 2:0 i jechaliście na rewanż w bojowych nastrojach…
- Oczywiście. Nie baliśmy się już Anglików, ale tam na Anfield Road przez piętnaście minut nie wiedzieliśmy co się dzieje. Ruszyli na nas niesamowicie. Ręka Filipczaka, karny, 0:1 i oni dalej cisnęli. Zrobiło się gorąco.

- I wtedy nie atakowany Souness się przewrócił, a Rozborski wypuścił do boku Smolarka, który dał się sfaulować Grobbelarowi.

- Dopisało nam trochę szczęście, ale Rozborski świetnie dostrzegł Smolarka. Tłokiński wyrównał i już grało się nam z górki. Po drugim golu oni już mieli porażkę w oczach. Później wyrównali, a ja miałem przy tym niejaki udział, bo Roman Wójcicki uchylił się przed lecącą piłką i dostałem nią w twarz. Dopadł Rush i wyrównał. Jednak to my awansowaliśmy dalej. A tam czekał już Juventus.

- I już nie daliście rady pokonać naszpikowanego aktualnymi mistrzami świata słynnego "Juve".
- Na dodatek mieli jeszcze Zbigniewa Bońka i Michella Platiniego. Ale w ogóle wyszliśmy na ten mecz dziwnie spięci i jakby bez tej słynnej widzewskiej wiary w sukces. To muszę przyznać. Trochę zjadła nas trema i przegraliśmy 0:2. W rewanżu była jeszcze szansa na odrobienie strat, ale jednak rywal był za silny.

- Trudno nie wspomnieć o waszych zwycięskich bojach z Borussią Moenchengladbach.
- Tamte mecze też były niesamowite. Borussia była wtedy jedną z najlepszych drużyn w Bundeslidze. Na pewno w Niemczech grało się ciężko, bo dwa razy prowadzili z nami różnicą dwóch goli. Na szczęście piękny gol Mirka Myślińskiego dał nam nadzieje w rewanżu. No a tam, po pięknej akcji Wiesia Wragi, Włodek Smolarek strzelił tę bezcenną bramkę.

- Zbliżały się mistrzostwa świata w Meksyku, pan wcześniej też miał przygodę z kadrą.
- Tak, powołał mnie Wojciech Łazarek na mecz z Koreą Północną. Wtedy zagrałem w pierwszej połowie. Po faule na mnie był rzut karny. W przerwie trener wymienił całą jedenastkę, a po meczu podszedł do mnie i powiedział: "Tadziu, bardzo dobrze się spisałeś". I więcej już mnie nie powołał.

- Kolejny sukces klubu to triumf w Pucharze Polski...

- Właśnie, zdobyliśmy jeszcze Puchar Polski, jak sie okazuje jedyny raz w historii klubu. Pamiętny finał rozegraliśmy z GKS Katowice. Zadecydowała seria rzutów karnych. Ostatnią jedenastkę wykonywał Heniu Bolesta i pamiętam, co powiedział do swojego kolegi ze Śląska, Franciszka Sputa: "Ja to muszę strzelić Franek, czy wpadniesz razem z piłką do bramki czy nie". I huknał z całej siły, a my cieszyliśmy się z pucharu.

- Jak z pańskiej perspektywy wyglądał casus Dariusza Dziekanowskiego, który w przykrych okolicznościach odchodził z klubu...
- Sprawa została rozdmuchana przez dziennikarza, który widocznie chciał Widzewowi zaszkodzić. Słowa Darka zostały przedstawione w innym świetle, niż on je wypowiedział. Obrazili się najpierw kibice, później niektórzy piłkarze i było po sprawie. Darek musiał odjeść, a szkoda, bo to był świetny bardzo dobry napastnik.

- W drugiej połowie lat 80 był pan już podstawowym zawodnikiem zespołu i powoli zaczynał grywać w drugiej linii.
- Przyszedł do nas Leszek Iwanicki i to on kierował grą w ofensywie. Ja spełniałem rolę defensywnego pomocnika.

- Straciliście Dziekanowskiego, a później kolejnego świetnego piłkarza: Piotra Nowaka...
- Doskonale pamiętam, jak Piotrek debiutował u nas w meczu z Górnikiem Wałbrzych, w którym zdobył dwie albo trzy bramki. Trenował nas wtedy Bronisław Waligóra i taki doświadczony trener powinien zdać sobie sprawę z klasy Piotrka. Niestety, nie miał nosa i Nowak odszedł z Widzewa. Tymczasem po Waligórze przyszedł Orest Lenczyk i nagle ja znalazłem się na ławce rezerwowych. Co ciekawe, grałem wtedy w kadrze olimpijskiej, ale w Widzewie nie. Dąsałem się na trenera Lenczyka, ale z perspektywy czasu wiem, że miał rację. Byłem wtedy bez formy. Miałem też wtedy propozycje z Lecha Poznań, ale ja byłem zakochany w Widzewie i zostałem.

- Jednak już nie na długo...

- Po sezonie pojawiła się niespodziewanie egzotyczna pani menadżer z Korei Południowej. Wcześniej zrobiła rozeznanie w PZPN. Chciała ściągnąć dwóch piłkarzy z Polski. Padło na mnie i na Leszka Iwanickiego. Jeśli stwierdzenie odnośnie przeżywania drugiej młodości u sportowca może mieć jakieś potwierdzenie, to tak było w moim przypadku. Grałem tam na wysokim poziomie. Zdobyliśmy mistrzostwo Korei, jedyne w historii klubu Yukong Seul. Wybrano mnie także MVP ligi koreańskiej. Ciekawostką był fakt, że historia zatoczyła koło i ja, wywodzący się z klubu petrochemicznego, ponownie wylądowałem w zespole, który sponsorował koncern paliwowy. Do tego, występując w roli gospodarzy, graliśmy na sześciu różnych stadionach, w miastach, gdzie koncern miał swoje fabryki.

- Wyjechaliście z Iwanickim z Polski, a Widzew zleciał do drugiej ligi...
- Istotnie, śledząc wiadomości z Polski, byliśmy zaskoczeni, że Widzewowi idzie tak kiepsko, bo przecież zostali tam dobrzy piłkarze. Jednak Leszek nie radził sobie w Korei dobrze i wrócił do kraju. Na jego miejsce przyjechał z ŁKS Witold Bendkowski.

- Po zakończeniu przygody w Korei wrócił pan do Polski i pojechał na letni obóz do austriackiego Stockerau z beniaminkiem ligi Widzewem.
- Tak i wtedy nie spisywałem się zbyt dobrze, ale miałem za sobą zmianę klimatu, czasu, jedzenia. Nie było tak łatwo szybko się przestawić. Po obozie spotkałem się z prezesem Ludwikiem Sobolewskim, który powiedział mi, że już dziękuje mi za grę, bo nie będzie budował drużyny na starych zawodnikach. Wówczas mnie to zabolało, bo przecież dla klubu zrobiłem tak wiele.

- Co teraz porabia Tadeusz Świątek?
- Wcześniej trochę trenowałem zespoły młodzieżowe w Płocku. Myślę, że o niektórych moich wychowankach niedługo usłyszymy. Mam na myśli Łukasza Sekulskiego i Daniela Miturę. Obecnie jestem dyrektorem ds. piłki nożnej w Wiśle Płock. Również studiuję zaocznie zarządzanie, bo kiedy byłem studentem AWF podczas kariery piłkarskiej, nie udało mi się pogodzić studiów z piłką i zrezygnowałem.

- Proszę jeszcze wymienić wybitnych piłkarzy, z którymi grał pan w Widzewie.
- Na pewno zacznę od Romana Wójckiego, który był znakomitym obrońcą. Jak był w formie, to postu podbiegał do napastnika, a tamten oddawał mu piłkę. Następny to Piotr Romke, który był tytanem pracy, a swoją postawą często dodawał drużynie otuchy. Dodam także słynącego ze znakomitej techniki Zdzisława Rozborskiego, walecznego i błyskotliwego Wieśka Wragę oraz Włodzimierza Smolarka, który jak tylko mu się chciało, był nie do zatrzymania dla rywali.

Robert Borkowski