
Chałaśkiewicz: "Potrzebna zmiana mentalności"
Czwartek, 21. stycznia 2010, godz. 12:41

Sławomir Chałaśkiewicz to jedyny były piłkarz Widzewa, którzy w wieku 42 lat podpisał jeszcze zawodowy kontrakt z klubem! Nawet jeśli była to czwarta liga niemiecka! Swoją karierę zaczynał kilkanaście lat wcześniej w Metalowcu Łódź. Wychowywał się na ulicy Zarzewskiej, zatem do tego klubu miał po prostu najbliżej. Jego pierwszym trenerem był Zygmunt Bednarz. Niepozorny dziewięciolatek pojawił się klubie w 1972 roku. Kilka tygodni po triumfie polskiej drużyny w Igrzyskach Olimpijskich w Monachium.
- Metalowiec grał wtedy w czwartej lidze, a ty zapewne chciałeś spróbować już piłki na wyższym poziomie?
Sławomir Chałaśkiewicz: - Trenerzy obserwowali rozgrywki niższych lig i wpadłem im w oko. W wieku juniora otrzymałem propozycję gry w zgierskim Borucie, prowadzonym przez trenera Pawła Kowalskiego. Zgierzanie występowali wówczas w trzeciej lidze i dla mnie był to duży sportowy awans. Generalnie był to czas służby wojskowej i wszyscy piłkarze z Łodzi, na których nie miały zakusów takie kluby, jak Legia Warszawa czy Śląsk Wrocław, trafiali do Orła Łódź. Na początku nie było tam miejsca dla kogoś z Metalowca, bo pierwszeństwo miały ŁKS, Widzew, Włókniarz Pabianice. Jednak, kiedy zobaczyli moją grę w Borucie, szybko wylądowałem w Orle.
- Służba wojskowa niebawem się skończyła i zgłosił się Start Łódź. - Tak. Wtedy w Starcie był naprawdę silny zespół, a do tego występowali w drugiej lidze. Czyli ponownie zanotowałem awans sportowy. Pamiętam, że grali wtedy w Starcie tacy piłkarze jak Mirosław Kasperkiewicz, Andrzej Ossowski, Sławomir Krzyczmanik, Witold Matusiak, Jerzy Barcz, Andrzej Woźniak. Ta drużyna plasowała się w górnej połówce drugiej ligi. Zdążyłem tam pograć pół roku i przeszedłem do Widzewa, który podobno sugerował Startowi, żeby mnie wziął na pół roku, bo chciał mi się jeszcze lepiej przyjrzeć. W końcu mogli porównać jak sobie daję radę w drugiej lidze, bo w Orle grałem zaledwie w trzeciej. - Czyli właściwie byłeś już zaklepany do Widzewa, ale prezes Ludwik Sobolewski postanowił jeszcze przyjrzeć ci się dokładniej...? - Myślę, że nie tyle sam prezes, ale nawet bardziej zawodnicy. To oni pojawiali się na meczach Startu i obserwowali moją grę. Tak było wówczas w Widzewie przyjęte, że piłkarze również mieli ważny głos w kwestii pozyskania kogoś nowego. Opiniowali nie tylko jego umiejętności, ale także jaki ma charakter. Wszystko musiało pasować do zespołu. - Może taki system powinien nadal obowiązywać, bo przecież często okazuje się, że piłkarz nie pasuje do danego zespołu, a zapłacone za niego pieniądze są wyrzucane w błoto. - Wcale nie uważam, żeby to było złe podejście. Teraz oczywiście kluby działają trochę inaczej, są całe zastępy menedżerów i doradców, jednak opinia zespołu albo przynajmniej tzw. rady drużyny powinna się liczyć. |
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
- Jesienią 1986 roku przyszedłeś do wciąż silnego Widzewa, występującego w europejskich pucharach. Jaki to był zespół?
- Tak jak wspomniałeś, wciąż bardzo silny i grający o najwyższe miejsca w lidze. Wystarczy wymienić nazwiska: Krzysztof Kamiński, Krzysztof Kajrys, Kazimierz Przybyś, Wiesław Wraga, Tadeusz Świątek, Leszek Iwanicki, Mirosław Myśliński, Wiesław Cisek, Henryk Bolesta, Marek Dziuba, Jerzy Leszczyk i kilku młodych, zdolnych zawodników.
- A jednak zaczęły się porażki. Zespół tracił swój dawny blask...
- Wydaje mi się, że po tym jak odpadliśmy z pucharów, przegrywając z Bayerem Uerdingen (0:0 i 0:2), w drużynie zabrakło tej charakterystycznej woli walki i chęci odniesienia kolejnych sukcesów. Sporo zawodników miało już na koncie znaczące osiągnięcia. Zyskali popularność, a nawet sławę. Może zabrakło trochę świeżej krwi, która poderwałaby ten zespół.
- Czym dla ciebie była możliwość gry w Widzewie?
- Ogromnym wyróżnieniem i docenieniem mojego poziomu gry, bo do Widzewa nie było łatwo trafić. Miałem jeszcze ofertę gry w Górniku Zabrze i to całkiem poważną.
- Może trzeba było skorzystać, Górnik w tamtych latach zdobył kilka tytułów mistrza Polski pod rząd...
- Owszem mogłem zaryzykować, ale nie miałem żadnej gwarancji, że zagram w ataku zabrzan. Tam wtedy byli tej klasy piłkarze, jak Andrzej Zgutczyński, Andrzej Iwan, Krzysztof Baran. Byłoby mi bardzo trudno się przebić. Do tego dochodził jeszcze aspekt regionu. Niewielu piłkarzy spoza Śląska dobrze czuło się w tamtejszym środowisku.
- Przyszedłeś do klubu, w którym trenerem był Bronisław Waligóra. Przed rokiem triumfował z zespołem w Pucharze Polski.
- Z trenerem Waligórą nigdy nie pracowało mi się najlepiej. Ten trener od początku dał mi do zrozumienia, że nie będzie na mnie stawiał. Jednak później trenerzy się zmieniali i zacząłem coraz częściej dostawać szansę gry.
- Jednak po trzech latach, kiedy rozegrałeś ponad 60 spotkań i strzeliłeś 10 goli, odszedłeś do Śląska Wrocław.
- Niestety, w klubie działo się już źle. Wielu zawodników opuściło zespół, podupadły finanse, a wyniki sportowe też były coraz słabsze. Otrzymałem ofertę z Wrocławia i skorzystałem z niej.
- Śląsk był silnym klubem. Grali w nim: Król, Prusik, Góra, Mandziejewicz, Tęsiorowski, Matysek.
- Zgadza się. Prowadził ich wówczas trener Romuald Szukiełowicz. Ten szkoleniowiec regularnie na mnie stawiał. Miałem pewne miejsce w ataku wrocławian.
- Jak przyjęli widzewiaka kibice we Wrocławiu? Wiadomo, że oba kluby kibica nie darzyły się sympatią...
- Akurat z kibicami gdziekolwiek bym nie grał, miałem zawsze bardzo dobry kontakt. Śmiało mogą potwierdzić to fani zarówno polskich, jak i niemieckich klubów.
- Jednak twoja rozłąka z Widzewem nie trwała długo. Po spadku zespół wrócił do pierwszej ligi w 1991 roku.
- Tak i od razu stawiłem się w Łodzi. W drużynie zaszło wiele zmian. Ze starej gwardii zostali jedynie Leszek Iwanicki, Mirosław Myśliński i Andrzej Szulc. Było wielu młodych, jak Tomasz Łapiński, Paweł Miąszkiewicz, Bogdan Jóźwiak. W trakcie sezonu doszedł Marek Koniarek.
- Inauguracja wypadła wspaniale. Wygraliście 5:0 z Pegrotourem Dębica.
- Tak i mieliśmy niezłą passę wygranych spotkań. Później było już trochę gorzej, ale w efekcie ligę skończyliśmy na trzecim miejscu, premiowanym grą w europejskich pucharach.
- W kraju następowała wtedy transformacja ustrojowa. Tworzyły się pierwsze silne prywatne kapitały. Wydawało się, że taka międzynarodowa grupa biznesmenów z Niemiec, z Libanu i z Polski stworzy silny Widzew.
- Rzeczywiście, pojawiali się ludzie z pieniędzmi. Jednak faktycznie to mieli większe plany i zamiary i rzadko było to poparte pieniędzmi. Poza tym, nie sprzyjało to, że w klubie zbyt wiele osób miało dużo do powiedzenia.
- Pożegnałeś się jednak z Widzewem po zakończeniu sezonu, w którym wywalczył awans do rozgrywek Pucharu UEFA. Trafiłeś do Hansy Rostock.
- Skorzystałem z okazji pogrania w silnej lidze niemieckiej. Co prawda na początku była to 2. Bundesliga, ale później już najwyższa klasa rozgrywkowa.
- Rozegrałeś w Hansie 37 spotkań, zdobywając 17 bramek. W Bundeslidze trafiłeś tylko raz. W którym meczu?
- To było wygrane 3:2 spotkanie z Borussią Dortmund. W sumie występowałem w Bundeslidze przez trzy sezony, przeważnie jako rezerwowy. To były mecze przeciwko wielkim piłkarzom i jako zawodnik mogłem czuć, że moja kariera poszła we właściwym kierunku.
- Na czym polega siła ligi niemieckiej w porównaniu na przykład z polską?
- Różnic jest wiele. Jednak te, które można w miarę szybko nadrobić nawet w Polsce to kwestia przygotowania fizycznego i mentalności. Zacznę od tego pierwszego. Piłkarze w Niemczech zdają sobie sprawę, że muszą być przygotowani do maksymalnego wysiłku przez całe spotkanie. Tego wymagają od nich trenerzy i przychodząca na stadion publiczność, a także stacje telewizyjne, które transmitują mecze. Jeśli chodzi o mentalność, to rywalizacja o miejsce w składzie zaczyna się na treningu. Tych zajęć nikt nie odpuszcza, nie markuje, że ciężko ćwiczy, ale zasuwa na całego. Tam zawodnik musi udowodnić, że jest lepszy od tego drugiego, który czeka, żeby tylko wskoczyć na wolne miejsce w składzie. To później daje efekty w postaci wygranych spotkań w końcówkach, kiedy rywal już nie jest tak skoncentrowany. Jeśli chodzi o inne aspekty, jak baza sportowa, szkoleniowa, sponsorzy i pełne trybuny, to w Polsce nie ma co liczyć, że zbliżymy się w tym do Niemców. Natomiast sposoby treningów i mentalność piłkarzy można zmienić, ale na to też potrzeba czasu.
- Po przygodzie w Hansie wróciłeś niespodziewanie do Widzewa.
- Tak, to był 1998 rok i trenerem był Wojciech Łazarek. Od razu dał mi do zrozumienia, że u niego nie pogram. Co gorsza, zabronił mi nawet gry w rezerwach. W tej sytuacji, żeby nie tracić rundy, zdecydowałem się grać w Starcie. Kiedy sezon się skończył, przeszedłem do trzecioligowego SV Babelsberg 03. Z tym klubem w wieku 36 lat wywalczyłem awans do 2. Bundesligi. Spędziłem tam pięć sezonów. Później jeszcze raz podpisałem kontrakt z czwartoligowym KSV Hessen Kassel, a miałem wtedy 42 lata. Grałem już jako środkowy pomocnik, strzeliłem 26 bramek i miałem 30 asyst. Walczyliśmy z Daarmstadt o trzecią ligę. Na decydujący mecz wyjazdowy do Daarmstadt podstawiono w Kassel specjalny pociąg, którym pojechało dopingować nas 4 tysiące fanów. Niestety przegraliśmy to spotkanie i nie udało się awansować.
- Po zakończeniu kariery na niemieckich boiskach, jak możesz zbilansować ten czas spędzony u zachodnich sąsiadów?
- Przede wszystkim nauczyłem się języka. Zyskałem od strony finansowej i sportowej. Przyjrzałem się, jak funkcjonują profesjonalne kluby, jakie są metody szkolenia. Teraz, kiedy pracuję z młodzieżą w Widzewie, widzę jak wiele nam jeszcze brakuje. Od czterech lat mam tą samą grupę. Chłopcy są ambitni, chcą podnosić swoje umiejętności, ale czy wyrosną z nich dobrzy piłkarze, trudno jest mi powiedzieć.
- A kiedy patrzysz na pierwszy zespół, jakie nasuwają ci się refleksje związane z jego grą?
- Cóż, to co widzę na pierwszy rzut oka, to brak przywódcy w tym zespole. Kogoś, kto potrafi grać w piłkę i jest jednocześnie liderem grupy. To nie musi być rozgrywający, ale dobrze, gdyby jednak nim był. Takiego playmakera Widzew nie ma od dawna i często odbija się to na wynikach w ważnych spotkaniach. Brakuje mi również tej słynnej widzewskiej zaciętości. Nie oglądania się na wynik i na to, czy idzie, czy nie idzie. Jak jest dobrze, cieszą się wszyscy, jak pod górę, spuszczają nosy na kwintę razem. To właśnie ta mentalność, która nie pozwoli na osiągnięcie dobrego wyniku, a jedynie na pojedyncze zwycięstwa.
Robert Borkowski
Copyright © 1998 - 2009 "Widzewiak". All Rights Reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.