Michalczuk: "Zawsze byłem ambitnym piłkarzem"
 
Wtorek, 17. listopada 2009, godz. 16:38

Rozegrał w Widzewie 233 spotkania i strzelił 25 bramek. Lubiany przez kibiców, wszystkich, nie tylko tych spod zegara. Nigdy się nie załamywał. Twarda i zadziorna dusza człowieka ze Wschodu bardzo pomagała mu w futbolu i mobilizowała jego kolegów. Andrzej Michalczuk, jeden z najbardziej walecznych piłkarzy w historii Widzewa. Rozpoczynał swoją karierę w kijowskim Dynamie, klubie z którego wywodzą się takie znakomitości futbolu jak Oleg Błochin i Andrij Szewczenko. Mając 8 lat zapisał się do Dynama, a trenerem, który nauczył go wiele był Aleksander Szpakow, wychowawca m.in. Szewczenki. Grał w Dynamie do końca wieku juniora. Miał odbywać służbę wojskową, biegając po boisku, ale ostatecznie wylądował na dwa lata w jednostce. Taki rozbrat z boiskiem trudno szybko odrobić. Po zakończeniu służby Michalczuk załapał się do kazachskiego klubu z Aktiubińska, występującego w drugiej lidze rosyjskiej.

Andrzej Michalczuk: - Sporo zawodników z Ukrainy i nie tylko kierowało tam swoje kroki. Kazachowie wtedy dobrze płacili za grę w piłkę. Nie czułem się zawiedziony tym wyborem.

- Jak to się stało, że trafiłeś do Polski? Do Chemika Bydgoszcz?
- W przerwie letniej po kolejnym sezonie, przyjechałem do Kijowa. Akurat bawił tam ówczesny prezes Chemika Bydgoszcz, który szukał wzmocnień dla swojego zespołu: napastnika i obrońcy. Razem z kolegą Olegiem Rabko pojechaliśmy do Polski i graliśmy w Bydgoszczy przez dwa lata. Najpierw była to tylko trzecia liga, ale szybko awansowaliśmy do drugiej.

- Jaki był pierwszy kontakt z działaczami Widzewa…?
- Wiem, że w spotkaniach Chemika obserwował mnie prezes Ludwik Sobolewski razem z trenerem Markiem Wozińskim. Prezes Sobolewski naciskał na moje przyjście i w końcu trener Woziński zabrał mnie do Łodzi, gdzie podpisałem umowę z Widzewem, dodam, że dużo korzystniejszą, niż miałem w Chemiku.

- Co wtedy wiedziałeś o Widzewie?
- Zespół awansował właśnie do europejskich pucharów. Wiedziałem, że grali tam Zbigniew Boniek, Włodzimierz Smolarek, i Józef Młynarczyk. Tyle mi wystarczyło, żeby zorientować się, że to silny klub.

- Drużyna, w której się znalazłeś miała kilku zawodników, pamiętających czasy wielkiego Widzewa, jak Mirosław Myśliński i tych, którzy też zasłużyli się dla tego klubu, Wiesław Cisek, Leszek Iwanicki. Jacy to byli piłkarze według ciebie?
- Wszyscy posiadali duże umiejętności. Leszek Iwanicki umiał zagrać podanie otwierające drogę do bramki. Wiesiek Cisek miał te swoje niesamowite rajdy i umiał pociągnąć zespół do walki. Był jego prawdziwym kapitanem. Mirek Myśliński był za to pracusiem, z mocnym uderzeniem. Jednym słowem, było od kogo się uczyć.

- Jakie było przyjęcie nowego zawodnika w klubie?
- Wszyscy bardzo miło mnie przyjęli, i ci starsi, i młodsi. Pomagano mi w każdej sytuacji. Nie tylko w treningu, ale i w innych sprawach. Pamiętam, że zawsze mogłem liczyć na przychylność Piotrka Szarpaka, Zdziśka Ośmiałowskiego, Andrzeja Kretka.

- Pamiętasz pierwszy mecz w barwach Widzewa?
- Pamiętam doskonale tamto spotkanie w Bytomiu przeciwko Szombierkom. Graliśmy w temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza. Ten mecz mi akurat wyszedł. Bramkę, o ile dobrze pamiętam, strzelił Marek Koniarek. Także początek w klubie miałem dobry i powoli aklimatyzowałem się w tej drużynie.









- W pucharach, o których wspominałeś, czekało was jednak straszliwe lanie z Eintrachtem Frankfurt. Czy wydawało ci się wtedy, po tej szokującej terapii we Frankfurcie, że Widzew jeszcze może coś w pucharach osiągnąć, pokazać się w takiej Lidze Mistrzów?
- Po takim meczu myśli się jednak o czymś innym. Przyznam, że mimo wisielczych humorów, trochę byliśmy wtedy zwątpieni. Na szczęście już po trzech dniach mieliśmy wymarzony mecz z Legią, którym udało nam się choć częściowo zmazać plamę z Niemiec. Wydaje mi się, że czasem trzeba przeżyć taką porażkę, żeby coś w sporcie zrozumieć, a nawet uwierzyć w siebie.

- Cztery lata później dokonaliście takiego wyczynu, bo zdobyliście mistrzostwo Polski i to bez nawet jednej porażki. Czy Dynamo Kijów w swoich najlepszych latach potrafiło uzyskać taki wynik?
- Kiedy grało w silnej lidze ZSRR na pewno nie. Ale później, gdy była już liga ukraińska, Dynamo było bez konkurencji. Dopiero później pojawił się Szachtar Donieck. Nie wiem jednak czy wygrali ligę bez przegranej. Do Dynama ściągani są najlepsi zawodnicy z całego kraju. Jednak klub nie jest aż tak nielubiany jak np. Legia Warszawa w Polsce. Co do stylu, w jakim my wygraliśmy ligę, na pewno to było imponujące, że dokonaliśmy tego bez porażki. A przecież w kilku meczach było szalenie ciężko. Choćby bardzo trudny, wygrany w dziesiątkę mecz w Olsztynie. Mnie i innym chłopakom wydawało się wtedy, że wszyscy grają przeciwko nam. Jednak psychicznie byliśmy bardzo silni i to często łamało naszych przeciwników. No i trener Smuda mocno nas dopingował.

- Franciszek Smuda chyba cię bardzo lubił. Często podkreślał, że chciałby mieć więcej takich Michalczuków w zespole.
- Smuda lubił nas wszystkich, a my lubiliśmy jego i to się świetnie sprawdzało. Był dla nas trochę jak ojciec i bardzo łatwo nam było się z nim dogadać. Poza tym, ja byłem zawsze ambitnym piłkarzem i starałem się zostawić na boisko tyle sił i zdrowia ile mogłem.

- Wróćmy jeszcze raz do Legii. Jak to było na tej Łazienkowskiej, kiedy wszyscy już myśleli, że jest po herbacie, a tutaj nagle zrobiliście im taki desant. Trzy gole i twierdza na Łazienkowskiej przestała istnieć. Ty podpaliłeś lont trafiając ostatni raz. Chciało ci się wtedy śmiać? Bo śmiałeś się od ucha do ucha po tej zdobytej bramce...

- Nie, nie śmiałem się, ale uśmiechałem. Prawda jest taka, że wygraliśmy mecz, ale to bardziej Legia go przegrała. Prowadziła 2:0, miała inicjatywę. U nas świetną zmianę dał Sasza Curtian. Po bramce Sławka Majaka piłkarzom z Warszawy zajrzało w oczy widmo porażki. Poczułem wtedy, ze możemy ich dopaść. Przy trzecim golu wbiegając w pole karne już nie miałem siły i pomyślałem sobie, kopne tylko mocno, żeby piłka poleciała gdzieś w aut, żeby zyskać na czasie. Ale wyszło tak, że trafiłem w światło bramki, a Grzesiek Szamotulski to przepuścił. Tak się właśnie czasem strzela złote bramki. Potem oczywiście dostałem na tyle dodatkowej energii, że przebiegłem jeszcze pół boiska, ciesząc się z tego gola.

- Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy waszych sukcesach. Do dzisiaj mam wrażenie, że w Lidze Mistrzów zabrakło wam jednak szczęścia, mogliście wygrać nawet trzy mecze zamiast jednego.
- I ja tak uważam. W Łodzi z Borussią Dortmund powinniśmy zwyciężyć. Zabrakło trochę koncentracji, a spotkań w Dortmundzie i w Madrycie nie powinniśmy byli przegrać. Ogólnie jednak w tej Lidze Mistrzów tak źle nie wypadliśmy.

- Z biegiem czasu, w Widzewie zmieniałeś pozycje: napastnik, pomocnik i wreszcie obrońca. Było to dla ciebie bez znaczenia?
- Później już było to dla mnie bez znaczenia. Jak przeszedłem do obrony to wykorzystywałem doświadczenie w grze defensywnej.

- Skąd wziął się twój pseudonim "Kolczatka"?
- Nadał mi go Franciszek Smuda, kiedy po jednym z treningów byłem mocno spocony, a krótko ostrzyżone włosy, zdążyły już wyschnąć i najeżyły mi się na głowie. Wtedy dostałem ten przydomek.

- Najlepsi piłkarze, z którymi grałeś w jednym zespole lub przeciwko którym grałeś?
- Na pewno będą to świetni zawodnicy Borussii DortmundL Lars Ricken i Jurgen Koeller, a także dwójka napastników Atletico Madryt: Kiko i Caminero. Tutaj przytoczę taką ciekawostkę. Podczas meczu mieli niesamowity sposób porozumiewania się. Po prostu oszczędzając czas i nie zwracając uwagi rywali, gwizdali do siebie w sytuacji, kiedy jeden od drugiego chciał otrzymać piłkę. A ci, z którymi grałem, to świetni widzewiacy: Tomek Łapiński, Marek Citko, Andrzej Woźniak, Maciej Szczęsny, Radek Michalski, Marek Koniarek, Rysiek Czerwiec. Niestety teraz wszystkich nie jestem w stanie wymienić.

- Po zakończeniu kariery zostałeś w Łodzi, dlaczego nie wróciłeś do Kijowa?
- Najważniejszym powodem były moje dzieci i sytuacja ekonomiczna. Dzieciaki urodziły się w Polsce , chodziły tutaj do przedszkola, poznały język i przystosowały się do tego środowiska. Dzisiaj są już nastolatkami, Anastazja ma 16, a Maksymilian 14 lat. Układają sobie życie w Polsce. Po zakończeniu kariery współpracowałem jakiś czas z panem Danielem Goszczyńskim, kilka razy nawet prowadziłem zespól Stali Głowno w trzeciej lidze. Obecnie, ponieważ jeszcze zdrowie pozwala, jako 42-latek, trochę się jeszcze bawię w piłkę, grając w A-klasowym Gra Lech Jordanów.

- Dlaczego tak niewielu piłkarzy z Ukrainy trafia do polskiej ligi? Nie mógłbyś zająć się zawodem menedżera i sprowadzić kilku dobrych zawodników do Widzewa?
- Mało zawodników z Ukrainy jest zainteresowanych Polską, ponieważ liga na Ukrainie jest silna, a kluby bogate. Tam teraz się bardzo dobrze zarabia. Wyróżniający się piłkarze z tamtej ligi, lądują od razu w notesach menedżerów z zachodniej Europy.

Robert Borkowski