
Kretek: "Widzew ma utalentowaną młodzież"
Wtorek, 29. września 2009, godz. 23:07

Andrzej Kretek to jeden z nielicznych piłkarzy Widzewa, który nie miał szczęścia do gry w barwach tego klubu. Bramkarzem był bardzo dobrym, ale trafiał albo na gorszy okres w historii Widzewa, albo też miejsce między słupkami zabierał mu inny golkiper, na którego stawiali szkoleniowcy. Zaczynał karierę w wieku 7 lat we Włókniarzu Pabianice. Wcześniej jego tata bronił barw klubowych sąsiedniego PTC Pabianice. Oczywiście na pozycji bramkarza. Popularny wśród piłkarzy "Kret", lubiany przez kolegów z zespołu, nie miał nigdy problemów z aklimatyzacją w nowym środowisku.
- Czy gdyby miał pan wybierać pozycję dla siebie jeszcze raz, ponownie stanąłby pan między słupkami?
Andrzej Kretek: - Chyba jednak nie zostałbym drugi raz bramkarzem. Niektórzy trenerzy próbowali mnie przestawić na inną pozycję, ale ja się po prostu uparłem, żeby bronić bramki. Wtedy zadecydowały również względy podtrzymania rodzinnych tradycji. Tak źle się nie stało, bo w końcu grałem w lidze. Z perspektywy czasu oceniam, że nie była to jednak dobra decyzja. Gdybym dzisiaj mógł jeszcze raz wybierać, wolałbym być zawodnikiem ofensywnym i właśnie bramkarzy nękać.
- Włókniarz Pabianice to był klub, w którym zaczynało karierę kilku dobrych piłkarzy. W pana roczniku grał między Piotr Nowak.
- Tak, Piotrek grał razem ze mną, a trenerem naszej grupy był jego ojciec. Z tej grupy jednak nikt inny się nie przebił. Zawodowo w piłkę graliśmy tylko on i ja. Rodzina Piotrka pochodziła z Gliwic, on później wyjechał do Turcji, następnie do Niemiec, a później do Stanów Zjednoczonych. Nasze drogi się rozeszły, ale spotkaliśmy się np. na turnieju halowym w Lipsku, gdzie Widzew za trenera Władysława Stachurskiego debiutował w tej imprezie. Był tam też TSV 1860 Monachium z Piotrkiem.
- Później był wyjazd na Dolny Śląsk. - Tak. Trafiłem do Śląska Wrocław, gdzie odbywałem zasadniczą służbę wojskową, grając w trzeciej lidze, w drużynie rezerw. Wówczas zauważyli mnie szkoleniowcy Piasta Nowa Ruda i za wszelką cenę chcieli mnie do siebie sprowadzić. Trochę tam pograłem i przeniosłem się do GKS Jastrzębie. - Z którego trafił pan już do Widzewa... - Tak, ale te okoliczności moich zmian barw klubowych nie były przypadkowe. Pierwszy punkt, jaki zrobiliśmy w Jastrzębiu, to był remis bezbramkowy na Widzewie. Chociaż pamiętam, że mieliśmy wtedy kłopoty z wyjściem z połowy. Akurat udało mi się zagrać dobre spotkanie i wpadłem w oko ówczesnemu kierownikowi drużyny Andrzejowi Skrzypkowi. Ponieważ cała moja rodzina pochodzi z Łodzi, bardzo chętnie przystałem na jego propozycję, by przejść do Widzewa. Pierwszy bramkarz Henryk Bolesta akurat wyjechał na kontrakt do Holandii. Niestety, tuż po przyjściu spotkał mnie pech. Z powodu zmiany miejsca zameldowania nie mogłem pojechać z drużyną na pierwszy obóz do Belgii, po prostu nie dostałem na czas paszportu. Pamiętam, że wtedy ze mną przyszli Grzegorz Waliczek, Jarosław Michalewicz i Jacek Bayer. - Ten Widzew zaczynał już tracić dystans do rywali i zjeżdżać po równi pochyłej. - Niestety, sezon mieliśmy bardzo kiepski i spadliśmy z ligi. Szczególnie fatalnie zagraliśmy jesienią. Pamiętam, że właśnie Piotrek Nowak, występujący wtedy w Zawiszy Bydgoszcz, strzelił mi bramkę efektowną przewrotką. |
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
- Później wróciliście do pierwszej ligi i zaczęły się inne czasy. Przyszli nowi sponsorzy, piłkarze, pojawiły się większe pieniądze.
- Niestety, wcale tak różowo nie było. Na początku o wszystko było szalenie trudno. Szukaliśmy sponsorów. Dopiero, kiedy ja odszedłem z Widzewa do Rakowa Częstochowa, znalazły się pieniądze! Takiego miałem pecha.
- Mimo tego, że pan dobrze bronił, zawsze ktoś panu zajmował miejsce w składzie.
- Niestety. Piotr Wojdyga bronił wtedy akurat bardzo dobrze i zająłem miejsce na rezerwie. Byłem niewygranym bramkarzem, zagrałem raptem sześć meczów w Widzewie. Do tego po aferze czworga i odejściu Piotra Wojdygi, w klubie pojawił się Andrzej Woźniak, mający przydomek "Książę Paryża". Zorientowałem się, że nie mam szans na grę i poszedłem do Rakowa. Tam z ostatniego miejsca udało nam się wywindować do środka tabeli. Faktem jest, że naszą grę w obronie określano obroną Częstochowy, ale liczył się skutek.
- Wróćmy na chwilę do słynnej afery z wyrzuceniem z dnia na dzień przez Andrzeja Grajewskiego kilku piłkarzy: Mirosława Myślińskiego, Wiesława Ciska, Piotra Wojdygi i Marka Godlewskiego.
- Pamiętam, że ten mecz z Polonią Warszawa był przedziwny i niemożliwe, żeby trener Władysław Stachurski nie wiedział, że prezes chce wyrzucić tych piłkarzy, ale jednak ich o tym nie poinformował. Dla mnie decyzja prezesa Andrzeja Grajewskiego była ogromnym zaskoczeniem i szokiem. Można to było zrobić w innej formie.
- Przeniósł się pan do Częstochowy i właśnie w barwach Rakowa zagrał kolejny doskonały mecz przeciwko Widzewowi. Łodzianie przegrali 0:1 i stracili szansę na mistrzostwo Polski.
- Oczywiście był to dla mnie szczególny pojedynek. Miałem w tym dniu urodziny i grałem przeciwko mojemu byłemu klubowi. Wygraliśmy po rzucie karnym, podyktowanym za faul Marka Bajora. Widzew miał wtedy wiele okazji do strzelenia gola. Sam Zbyszek Wyciszkiewicz miał dwie wymarzone sytuacje.
- Przed zakończeniem kariery trafił pan jeszcze do GKS Bełchatów...
- Ale to już były faktycznie takie moje piłkarskie ostatki. Zagrałem jeden znakomity mecz w Pucharze Polski przeciwko Legii Warszawa, którą wyeliminowaliśmy po rzutach karnych. W serii jedenastek udało mi się wtedy wybronić cztery karne. Poza tym, wystąpiłem jeszcze w spotkaniu, w którym pokonaliśmy w lidze 3:1 Górnik Zabrze.
- Niespodziewanie w lipcu 2003 roku objął pan stanowisko trenera Widzewa, zastępując Franciszka Smudę.
- To była rzeczywiście zaskakująca sprawa. Byłem trenerem w drugoligowym RKS Radomsko. Wygraliśmy siedem meczów z rzędu, plasując się na szóstym miejscu w tabeli. Jednak dostałem telefon z Widzewa, że potrzebują trenera z papierami i doświadczeniem. Ponieważ miałem pełne uprawnienia trenerskie (dyplom trenera pierwszej klasy i europejską licencję PRO), mogłem od razu zacząć pracę. Spytałem się jaka jest sytuacja w klubie, na co Andrzej Grajewski powiedział mi, żebym się nie przejmował sytuacją, tylko spróbował coś z tym wszystkim zrobić. Czyli uratować zespół, bo wszystko było wtedy w rozsypce. Pamiętam, że pojechaliśmy na sparing do Krakowa z Cracovią w ośmiu! Po drodze zbieraliśmy zawodników, korzystając z telefonu. Dzwoniłem do znajomych piłkarzy i pytałem: "Chcesz grać w Widzewie? To czekaj przy trasie w takim a takim miejscu". W Krakowie dołączyło do nas jeszcze dwóch przypadkowych czarnoskórych piłkarzy.
- Jak pan zdołał stworzyć wtedy zespół?
- To wszystko było robione na wariackich papierach. Pojechaliśmy na obóz do Niemiec, gdzie przez 10 dni graliśmy codziennie sparingi z jakimiś amatorskimi drużynami. Próbowałem uzupełnić skład, namówiłem do gry obecnego bramkarza Ruchu Chorzów Krzysztofa Pilarza i piłkarza Polonii Bytom Adriana Klepczyńskiego. Jednak prezes nie wyraził zgody na przyjście tych zawodników. Zaczęliśmy od meczu ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki. Prowadziliśmy 2:0, niestety skończyło się na 2:2. Później był pojedynek z GKS Katowice, w którym straciliśmy gola w doliczonym czasie gry. Wtedy w zespole byli m.in. Piotr Mosór, Zbigniew Robakiewicz, Grzegorz Kaliciak, Sylwester Czereszewski.
- Po trzech meczach opuścił pan zespół.
- Niekoniecznie opuściłem, ale mi podziękowano. Graliśmy mecz z Odrą w Wodzisławiu, a nie miałem akurat kontuzjowanego Piotra Włodarczyka. Wystawiłem do składu m.in. Kubę Rzeźniczaka i Andrzeja Rybskiego, którzy rozegrali wtedy znakomite zawody. Chwalił nas bardzo trener Odry Ryszard Wieczorek. Uznano jednak, że źle postąpiłem, wystawiając Rzeźniczaka i podziękowano mi. Miałem zaledwie pięć tygodni na przygotowanie zespołu i wydawało mi się, że będzie szansa na stworzenie ciekawej drużyny.
- Proszę wymienić najlepszych piłkarzy, z którymi pan grał w jednym zespole.
- Na pewno świetny stoper Tomasz Łapiński i Marek Koniarek, mistrz strzelania nieprawdopodobnych bramek. Muszę też wspomnieć kolegę z boiska w Bełchatowie - Jacka Krzynówka.
- Później miał pan rozbrat z futbolem.
- Tak, przez dwa lata pracowałem poza piłką nożną. Byłem urzędnikiem, mam wyższe wykształcenie, dlatego nie jest mi trudno znaleźć zajęcia.
- Wytrzymał pan jednak dwa lata, a później był powrót do pracy w piłce.
- Ciągnęło wilka do lasu. Zaproponowano mi pracę w KKS Koluszki. Przyjąłem ją i wyprowadziłem drużynę z trudnej sytuacji. Wcześniej jednak miałem propozycję z Radomiaka. Byłem tam tydzień, ale zrezygnowałem, gdyż menedżerem był Janusz Wójcik. Później był jeszcze Włókniarz Konstantynów. Następnie trenowałem drużynę Młodej Ekstraklasy w GKS Bełchatów. Wyniki były sprawą drugorzędną, ale mam satysfakcję, że udało mi się wprowadzić do kadry pierwszego zespołu takich zawodników jak Tosik, Cetnarski, Gol, Woźniak, Adamiec, Paprocki (obecnie gra w Górniku Polkowice), Kuświk.
- Teraz wrócił pan do Widzewa i został koordynatorem grup młodzieżowych Akademii Futbolu. Jakie zadanie wyznaczył panu nowy pracodawca?
- Mam zająć się kontrolowaniem tego, co dzieje się w grupach młodzieżowych i w Akademii. Staram się być na treningach tych drużyn, na meczach i wprowadzać pewne elementy w treningu. Na przykład dodajemy do rozgrzewki ćwiczenia opanowania piłki stopą, bo techniki u piłkarza nigdy nie jest za dużo. Po trzymiesięcznym okresie pracy w Akademii mogę stwierdzić, że nie mamy się czego wstydzić, jeśli o chodzi o poziom naszych zawodników. Co dwa tygodnie będziemy spotykać się trenerami i omawiać wszelkie ważne sprawy, dotyczące szkolenia.
- Czy system prowadzenia zespołu przez danego trenera od grupy trampkarza do wieku juniora jest właściwy?
- Filozofia Akademii Futbolu jest taka, że jeden trener powinien pracować z drużyną maksymalnie przez trzy lata. Jeśli z zawodnikiem pracuje kilku trenerów, to każdy może na niego spojrzeć świeżym okiem i zwrócić uwagę na pewne mankamenty. Wprowadziliśmy też bazę danych, dotyczących poszczególnych grup, żeby wiedzieć jakie postępy robią dani zawodnicy. Notujemy sobie uwagi co do poziomu wyszkolenia technicznego i taktycznego tych chłopaków. Techniki nie możemy teraz odpuścić. Szybkości się już raczej nie poprawi, ale motorykę zawsze można zwiększyć. Staramy się kłaść nacisk na umiejętność operowania piłką. Częsty kontakt z nią, w grupach młodzieżowych i juniorskich jest najważniejszy. Stara piłkarska prawda jest taka, że bieganie za piłkę, którą sami rozgrywamy jest o wiele przyjemniejsze, niż bieganie za nią, kiedy jest rozgrywana przez rywala.
- Wprowadzenie do pierwszego zespołu ilu zawodników w sezonie uzna pan za satysfakcjonujący wynik działalności Akademii?
- Moim zdaniem, jeśli trafi tam dwóch lub trzech zawodników, to będzie już coś. Jest fajna młodzież i będziemy mieli z kogo wybrać. Naprawdę nie trzeba szukać po całym świecie. Poza tym chłopakom, którzy są stąd, bardzo zależy na dobrych występach i na osiągnięciu pułapu pierwszego zespołu. Oni czują presję środowiska, kolegów, znajomych, sąsiadów, to wszystko ich mobilizuje. Piłkarze z zagranicy nie mają takiej motywacji, oni są pracownikami najemnymi z kontraktami w ręku.
Robert Borkowski
Copyright © 1998 - 2009 "Widzewiak". All Rights Reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.