Szulc: "Widzew wciąż pozostaje moim klubem"
 
Poniedziałek, 31. sierpnia 2009, godz. 12:24
Andrzej Szulc, rocznik 1967, chłopak z łódzkiej dzielnicy Zarzew. Widzewiak. Chodził na mecze łódzkiej drużyny, kiedy ta toczyła pucharowe boje z klubami z Anglii, Włoch, Francji, Belgii i Holandii. Przeżywał wielkie pojedynki ligowe, zrywając gardło na sektorze pod zegarem. Poza tym, od najmłodszych lat grał w piłkę nożną i to na wysokim poziomie. Trafił wreszcie do klubu Łodzianka, gdzie należał do wyróżniających się piłkarzy, a z czasem był jednym z najlepiej zapowiadających się młodych juniorów okręgu łódzkiego.

Taki zdolny chłopak nie mógł umknąć uwadze niezwykle czujnemu prezesowi Ludwikowi Sobolewskiemu. Niebawem rudowłosy wyrostek, nie mający jeszcze 18 lat, wszedł do szatni Widzewa, w której znajdowali się tacy piłkarze jak: Włodzimierz Smolarek, Roman Wójcicki, Krzysztof Surlit, Krzysztof Kamiński, Tadeusz Świątek, Wiesław Wraga, Mirosław Myśliński, Henryk Bolesta. Widok jego niedawnych idoli, wręcz odebrał mu mowę. Długo nie mógł uwierzyć, że nagle stał się integralną częścią słynnego Widzewa, że będzie mógł razem z tymi piłkarzami trenować, zagrywać im piłki i słuchać o czym mówią w szatni. I chociaż nie marzył nawet o tym, że zagra z nimi szybko w meczu mistrzowskim, uznał, że jego sen o piłkarskiej karierze już się spełnił…

- Jak rozpoczęła się pana przygoda z futbolem?
Andrzej Szulc: - Zaczynałem karierę w Łodziance, choć wcześniej trenowałem też we Włókniarzu Łódź, ale nie widziano tam dla mnie miejsca. Pierwszym trenerem był pan Stanisław Kasprzak. Graliśmy szkolny turniej zimowy na Łodziance i wygraliśmy te zawody. Cały zespół został zaproszony na treningi. Początkowo nie rozpocząłem regularnych zajęć, bo miałem trochę kłopotów w szkole.

- Po udanych występach w Łodziance i w kadrze województwa, trafił pan nagle do zespołu swoich marzeń.
- W połowie sezonu 1985/86 dowiedziałem się, że jestem już na celowniku prezesa Ludwika Sobolewskiego. Przyszedłem do Widzewa, który dopiero co zdobył Puchar Polski, a jeszcze trochę wcześniej wyeliminował z Pucharu UEFA zespół Bundesligi, Borussię Moenchengladbach. Patrząc na skład, z którego w połowie rekrutowała się jedenastka polskiej reprezentacji, byłem całkowicie sparaliżowany. Miałem ten zaszczyt, że zagrałem jeden mecz w drużynie razem z Włodzimierzem Smolarkiem, a przez pół roku byłem z nim w kadrze Widzewa. Trenerem zespołu był wtedy Bronisław Waligóra.

- Na pewno nie było łatwo sprostać wymaganiom, stawianym przez takich wspaniałych piłkarzy, jak Smolarek, Kamiński, Wraga, Świątek, Myśliński, Wójcicki, Surlit, Bolesta, Przybyś... Długo by wymieniać.
- Bardzo pomógł mi w aklimatyzacji Kazimierz Przybyś. To był taki niesamowicie życzliwy człowiek, który wspierał mnie na każdym kroku. Przybyś zostawał ze mną często po treningach i korzystałem z jego dużego doświadczenia. Był to rewelacyjnie kryjący obrońca. Pamiętam, że do wszystkich wtedy zwracałem się na pan, wreszcie Krzysztof Surlit powiedział mi, żebym przestał panować kolegom, bo tworzymy jeden zespół i nie może być podziałów.

- Kiedy i w jakim stylu debiutował pan w spotkaniu ligowym?
- O ile dobrze pamiętam, 2 kwietnia 1986 roku, w wygranym 1:0 meczu w Łodzi z Pogonią Szczecin. Wszedłem pod koniec spotkania i nawet stworzyłem okazję do zdobycia gola Krzyśkowi Surlitowi. Później powoli następowała zmiana warty w Widzewie. Trener Waligóra regularnie wprowadzał młodych piłkarzy do zespołu. Przyszli Tomek Łapiński, Przemysław Młynarczyk, pojawił się Sławomir Chałaśkiewicz, a z doświadczonych piłkarzy kadrę zasilił Leszek Iwanicki. Z tych starych zostali tylko Kamiński, Wraga, Świątek, Przybyś, Putek.

- Pamiętam pana mecz ze Śląskiem Wrocław, kiedy zdobył pan efektownego gola na 1:1.
- Tak, graliśmy z bardzo silnym Śląskiem z Prusikiem, Rudym, Tarasiewiczem. Udało mi się zdobyć tego gola, dającego nam remis. Pamiętam, że strzał był dość mocny, a piłka wpadła w górny róg bramki rywala. Tydzień później podczas spotkania ligowego w Szczecinie dostałem szansę gry w końcówce i zdobyłem bramkę na 1:3, co ratowało nas przed minusowymi punktami, bo taki był wtedy przepis, że zespołowi przegrywającemu różnicą trzech goli, odpisywano punkt.

- Jak pan oceni szkoleniowców, którzy pracowali z panem w Widzewie?
- Najwięcej zawdzięczam na pewno trenerowi Orestowi Lenczykowi. Mimo, że nie miał z nami dobrych wyników, to jednak nie bał się stawiać na młodych zawodników. Również za kadencji Andrzeja Grębosza, zajęcia i atmosfera była bardzo fajne, jednak nie mieliśmy wyników, chociaż graliśmy bardzo efektownie i ofensywnie.

- Jak wyglądał ten nieszczęsny sezon, w którym spadliście z ligi?

- O ile dobrze pamiętam, było wtedy sporo zawirowań trenerskich. Sezon rozpoczął z nami Bronisław Waligóra, który ponownie przyszedł do Widzewa. Następnie objął nas Jan Tomaszewski, później pojawił się na kilka spotkań Czesław Fudalej. Wreszcie prezes Ludwik Sobolewski postawił na Pawła Kowalskiego, którego wspierał Marek Woziński.

- Dlaczego jednak spadliście? Przecież skład wcale nie był taki słaby.
- Niestety trener Paweł Kowalski mocno przesadził z intensywnością treningu. Bardzo ciężko pracowaliśmy zimą i później na wiosnę okazało się, że nogi "nie ciągną", przegrywaliśmy ważne mecze i spadliśmy z ligi. Później około pół roku dochodziłem do swojej normalnej dyspozycji, a kilku piłkarzy złapało kontuzje.

- Przyszedł czas na tułaczkę w drugiej lidze, na szczęście tylko przez rok...
- Tak, Paweł Kowalski wyciągnął wnioski ze swoich błędów i w przerwie letniej zdecydowanie nam odpuścił. Chociaż powrót do ekstraklasy wcale nie był łatwy i niepewność trwała do ostatnich minut meczu kończącego sezon z Zagłębiem w Wałbrzychu. Dobrze, że Grzesiek Waliczek wjechał z piłką do bramki w ostatnich minutach tego spotkania.

- Później zmieniły się czasy, nastąpiły przemiany ustrojowe i przyszli nowi ludzie. Teraz oni mieli w klubie ostatnie słowo...
- Zgadza się, przyszli panowie Pawelec, Baranowski, Jaruga. Później, ich wcześniejsze interesy i niestabilność finansowa odbiła się trochę czkawką w klubie. Chociaż nie mogliśmy narzekać, wypłaty były regularne. Do wspomnianych sponsorów dołączyli też Andrzej Grajewski i Ismat Koussan. Do tego pojawiło się kilku nowych zawodników: Marek Bajor, Paweł Miąszkiewicz, Bogdan Jóźwiak, Zdzisław Ośmiałowski, Leszek Kosowski, Piotr Wojdyga.

- Jedyny mecz w europejskich pucharach zaliczył pan nieszczęśliwie przeciwko Eintrachtowi we Frankfurcie…
- Niestety miałem takiego pecha. W Łodzi nie zagrałem, siedziałem na ławce. Trochę pechowo zremisowaliśmy, ale w rewanżu nie dostaliśmy żadnych szans. Przyznam, że trener Władysław Żmuda ustawił nas trochę zbyt ofensywnie, a na siłę tamtego zespołu, to było samobójstwo. Tacy piłkarze jak Anthony Yeboah, Axel Kruse i Jay Jay Okocha grali wtedy wspaniały futbol.

- Spytam o pańską ocenę osoby Jana Tomaszewskiego, który wśród obecnych fanów Widzewa jest wyjątkowo nielubiany.
- Zacznę od tego, że meczy w Widzewie rozegrałem ponad 140. Paradoksalnie najlepiej chyba grałem właśnie za czasów Jana Tomaszewskiego. Treningi były nieco luźniejsze, nie takie jak u Pawła Kowalskiego lub Leszka Jezierskiego, a jeśli chodzi o jego warsztat trenerski, to muszę ocenić go wyjątkowo pozytywnie. Zajęcia były bardzo urozmaicone i czuło się szkołę trenerską z zagranicy. Wtedy po raz pierwszy mieliśmy zajęcia formacjami, czego wcześniej nie doświadczyłem u żadnego szkoleniowca. Ogólnie za czasów pana Tomaszewskiego było i profesjonalnie i wesoło.

- Zagrał pan chyba niemal na wszystkich pozycjach w zespole…
- Tak, oprócz roli bramkarza, zdążyłem zaliczyć występy na wszystkich innych pozycjach. Przychodziłem jako napastnik i tak też zadebiutowałem w klubie. Grywałem też na środku i na boku obrony, ale najczęściej występowałem w pomocy u boku Leszka Iwanickiego. Dużo pracowałem na Leszka i cholernie dużo się za niego nabiegałem. Ale on był wybitnie utalentowanym zawodnikiem. Jego precyzja, technika i sposób zagrywania piłki był fenomenalny. Poza tym, że rzut wolny z okolic 16 metrów, to było dla niego niemal to samo, co dla innych rzut karny.

- Dlaczego w końcu opuścił pan Widzew, swój ukochany klub...
- Pamiętam, że zespół w 1993 roku objął Władysław Stachurski. Z początku wszystko było fajnie, ale w którymś momencie za bardzo się wychyliłem i zorientowałem się, że nie mam już szans na grę w Widzewie. Najpierw wypożyczono mnie do Zawiszy Bydgoszcz, w której barwach rozegrałem nawet mecz przeciwko Widzewowi, zakończony remisem 1:1. Zawisza chciał mnie wykupić, ale Widzew podyktował taką cenę, że ówczesny prezes Edward Potok zrezygnował. Po powrocie do Łodzi dowiedziałem się, że nie ma już dla mnie propozycji dalszego kontraktu.

- W jaki sposób znalazł się pan w Hansie Rostock?
- Przyznam, że wtedy pomocną rękę wyciągnął do mnie pan Andrzej Grajewski i załatwił mi sprawdzian w zespole drugiej Bundesligi - Hansie Rostock, w której był już Sławek Chałaśkiewicz. Kluby szybko się dogadały i zostałem wypożyczony na pół roku. Spędziłem tam cały okres przygotowawczy do sezonu i w jednym z ostatnich spotkań kontrolnych przeciwko HSV Hamburg doznałem poważnej kontuzji zerwania wiązadeł krzyżowych. Następnie, wskutek błędu lekarzy podczas operacji, nie mogłem już kontynuować kariery. Zaszczepiono mi gronkowca. Po długich perypetiach i procesach otrzymałem odszkodowanie od ubezpieczyciela oraz niemiecką rentę, na której jestem do dzisiaj.

- Co działo się później w pana życiu?
- Wróciłem do Polski i zająłem się trochę trenerką. Najpierw z Krzyśkiem Kamińskim prowadziliśmy zespół Orła Jagielloni Tuszyn w trzeciej lidze. Później po spadku do czwartej ligi zostałem tam jeszcze na dwa lata jako pierwszy trener. Następnie zajmowałem się juniorami w Łodziance. Pracowałem również z grupami młodzieżowymi w Widzewie (roczniki 1989 i 1990). Przez trzy lata pod moją opieką był obecny zawodnik szerokiej kadry, Robert Kowalczyk.

- Czym zajmuje się pan teraz?
- Zawsze ciągnęło mnie do gastronomii. Często obserwowałem restauracje, w których jadaliśmy jeżdżąc po całej Polsce z Widzewem. Od piętnastu lat zajmuję się biznesem gastronomicznym. Obecnie prowadzę ze wspólnikiem restaurację na Krupówkach w Zakopanem.

- A jak wspomina pan kibiców ze swoich czasów gry w klubie?
- Pamiętam, że na nasze mecze z ŁKS, Lechem, Legią przychodziło po 20 tysięcy ludzi. Na spotkaniu w Białymstoku stadion przyjął 35 tysięcy ludzi, którzy siedzieli tuż za boiskiem. Tutaj w Łodzi kibice zawsze byli w porządku. Kiedyś jednak był jeszcze jeden ważny aspekt. Piłkarze nie przychodzili do klubu na sezon lub pół sezonu. Fani mogli się do nich przyzwyczaić i dobrze poznać. Identyfikowali się z nimi. Teraz jest inaczej, nie wiadomo kto będzie w składzie na następny sezon. Dlatego cieszę się, że wciąż jestem rozpoznawalny, bo nawet w Zakopanem czasem podejdzie ktoś do mnie, powie kilka ciepłych słów o mojej karierze w Widzewie i powspominamy razem dobre czasy. Bo przecież Widzew wciąż pozostaje moim klubem.

- Jakie perspektywy rysują się przed obecnym Widzewem, który od dwóch lat ma wciąż pod górkę.
- Nawet jeśli Widzew będzie musiał  jeszcze ten sezon grać w pierwszej lidze, to sądzę, że pan Sylwester Cacek powinien zostać i wytrwać. Cykl budowy tej drużyny jest prawidłowy. Natomiast po awansie do Ekstraklasy, według mnie trzeba będzie wymienić minimum połowę zespołu. Pan Cacek ma tego świadomość, bo starsi zawodnicy mieli z nim spotkanie i powiedzieli jak widzą siłę i możliwości tego zespołu. Dlatego bądźmy realistami, potrzeba dwóch-trzech lat, żeby stworzyć kręgosłup zespołu, pozwalający na stworzenie silnej drużyny, walczącej w przyszłości o powrót do europejskich pucharów.


Robert Borkowski