Koniarek: "Nie byłem ochłapiarzem"
 
Poniedziałek, 9. lutego 2009, godz. 14:24

Marek Koniarek
jest najlepszym strzelcem w historii Widzewa. To zawodnik, który obok Tomasza Łapińskiego i Marka Citki, zyskał sobie największą popularność i sympatię kibiców w latach dziewięćdziesiątych, gdy Widzew dwukrotnie był mistrzem Polski. Jego styl gry wzbudzał czasami różne komentarze. Zarzucano mu zbytnią pazerność na gole i to, że niewiele pracował w defensywie. Ale on był przecież napastnikiem, a trener Władysław Żmuda wręcz zakazywał mu opuszczać okolice pola karnego rywala, bo jak stwierdził kiedyś w rozmowie z Koniarkiem: "Marek, to piłka szuka ciebie w polu karnym, a nie ty jej...". Od jakiegoś czasu Koniarek nie pracuje już w futbolu. Z domu w Katowicach śledzi to, co się dzieje w polskiej i światowej piłce nożnej. Z uwagą patrzy także na Widzew, który obok GKS Katowice, zajmuje szczególne miejsce w jego sercu.
 
- Kiedy zacząłeś swoją przygodę z futbolem i w jakich okolicznościach to się stało?
Marek Koniarek: - W wieku 8 lat uczęszczałem na zajęcia do małego klubu Konstal Dąbrówka Mała. Stamtąd trafiłem do Siemianowiczanki, do czwartej ligi, gdzie w wieku 15 lat grałem już w zespole seniorów. Praktycznie pominąłem wiek juniora i po dwóch latach znalazłem się w Bytomiu...
 
- Właśnie, klub o nazwie Szombierki to był wtedy nie byle jaki zespół. Dzisiaj niewielu kibiców w ogóle pamięta o jego istnieniu. Kiedy spytałem jednego z nich, myślał, że to jakaś gra planszowa...
- (śmiech) No widzisz, a wtedy to był mistrz Polski z wielką gwiazdą ligi Romanem Ogazą, od którego wiele mogłem się nauczyć. Oprócz niego grali tam jeszcze Wiesław Surlit w bramce, w obronie Sośnica i Sroka, a w ataku Tadeusz Małnowicz. Trenerem był słynny Hubert Kostka. Zadebiutowałem w lidze meczem wyjazdowym z Gwardią Warszawa. Zremisowaliśmy 0:0, mimo, że w ataku Gwardii biegało słynne trio Banaszkiewicz - Dziekanowski - Baran.
 
- Tymczasem niebawem to ty znalazłeś się w innym słynnym trio, tylko, że z Górnego Śląska. Mowa o GKS Katowice z przełomu lat 80 i 90. To była bardzo silna ekipa. Znakomity, bramkostrzelny atak: Jan Furtok - Marek Koniarek - Mirosław Kubisztal, w pomocy Jerzy Wijas, obrońca Piotr Piekarczyk, w bramce Franciszek Sput. Dlaczego Katowice nigdy nie zdobyły mistrzostwa Polski?
- Po dwóch latach gry w Szombierkach wszystko się rozsypało. Odeszli zawodnicy, a klub spadł z ligi. Wtedy dostałem propozycję gry w GKS. Trenerem był wtedy Zdzisław Podedworny. A jeśli chodzi o kwestie tytułu mistrza Polski, to mieliśmy wielkiego pecha, że trafiliśmy na złoty okres Górnika Zabrze. Po prostu Górnik był wtedy nie do ugryzienia. Mieli świetną ekipę z Urbanem, Komornickiem, Iwanem, Wandzikiem, Matysikiem, Pałaszem. Deptaliśmy im po piętach, ale byli za silni. Tylko jeden raz ich ograliśmy w walce o trofeum. Zwyciężyliśmy w finale Pucharu Polski w 1986 roku.
 
- Ale w 1985 roku graliście wielki mecz o Puchar Polski z Widzewem, przegrywając dopiero w serii rzutów karnych. Jak wspominasz tamto wydarzenie?
- Niestety, nie mogłem wystąpić w tamtym meczu i bardzo tego żałowałem. Miałem wtedy obojczyk w gipsie. Oglądałem to spotkanie w telewizji.
 
- Podczas gry dla GKS zostałeś powołany do kadry prowadzonej przez Wojciecha Łazarka. Wystąpiłeś w spotkaniu z Irlandią i strzeliłeś efektowną bramkę. Później jednak straciłeś miejsce w kadrze z powodów dyscyplinarnych...
- To wina tradycji... W GKS Katowice był taki zwyczaj, że po wygranych meczach pękała skrzynka szampana. To przenieśliśmy tą tradycję na kadrę. Trener Łazarek dowiedział się o tym i obszedł się z nami bez pardonu, wyrzucając ze zgrupowania. Jednak Furtok i Wijas poszli do niego wyjaśniać sprawę i jakoś go przeprosili. Ja natomiast uniosłem się honorem i opuściłem zgrupowanie. Dzisiaj żałuję, że tak postąpiłem, zamykając sobie drzwi do reprezentacji.
 
- Po kilku sezonach w GKS przeniosłeś się do Niemiec, do klubu Rot-Weiss Essen. Grałeś tam w drugiej Bundeslidze. Czego nauczyłeś się w Niemczech?
- Generalnie miałem tam ogromnego pecha. Prześladowały mnie kontuzje i choroby. Na początku przyplątała się świnka, później kontuzja pachwiny i inne urazy. A zespół walczył w czołówce drugiej Bundesligi, skończyliśmy sezon chyba na czwartym miejscu. Przyznam, że łatwo nie było, bo w zespole oprócz mnie był tylko jeden Holender, a pozostali to Niemcy. Nauczyłem się walki i nieustępliwości oraz języka niemieckiego, to były moje największe korzyści.
 
- Później wróciłeś do Polski i trafiłeś do Zagłębia Sosnowiec, a dlaczego nie z powrotem na Bukową?
- Co prawda, mój kontrakt z Rot-Weiss już wygasł, ale w umowie była klauzula, że Niemcy mieli prawo do odstępnego za mnie. Chcieli zbyt wiele pieniędzy i żaden klub w Polsce nie był skłonny tyle dać. Dlatego musiałem poddać się rocznej karencji. Trenowałem w GKS Katowice i brałem udział w sparingach. Jednak niespodziewanie wylądowałem w Zagłębiu Sosnowiec. To był fajny zespół, z Ryśkiem Czerwcem, Adamem Kuczem i jeszcze innymi piłkarzami, którzy wcześniej nabierali doświadczenia w innych klubach. Mieliśmy świetną rundę jesienną, ale już po przerwie zimowej było wiadomo, że nie ma pieniędzy i zawodnicy zaczęli się rozglądać za nowymi klubami.
 
- I wtedy ktoś zadzwonił z Łodzi. Podobno zeszedłeś z treningu, żeby odebrać telefon...
- Przybiegł ktoś z portierni i powiedział mi, że coś się stało u mnie w domu. To popędziłem do aparatu. Okazało się, że dzwoni współpracujący z Widzewem Andrzej Włodarek. Powiedział, że Widzew mnie chce natychmiast. Początkowo nie bardzo widział mi się ten transfer, bo jeszcze wciąż aktualna była propozycja gry we francuskim Le Havre. Tę sprawę pilotował Tadeusz Fogiel. Jednak on nalegał, przyjechał do mnie do domu i powiedział, że prezes Ludwik Sobolewski chce się ze mną widzieć. Dałem się przekonać i przyjechałem do Łodzi. Później spotkałem się z Andrzejem Pawelcem i tak doszliśmy do porozumienia.
 
- Początki w Widzewie miałeś bardzo kiepskie. Trener Kowalski miał jakby więcej zaufania do Kosowskiego, a Koniarek często opuszczał plac gry przed końcem spotkania... Kibice zaczynali się niecierpliwić...
- Faktycznie początkowo nie mogłem zdobyć żadnej bramki, a okazje ku temu były. Pamiętam, że Leszek Iwanicki i Leszek Kosowski byli dobrymi kumplami i Kosowski dostawał wtedy sporo więcej podań niż ja. Jednak po bramce strzelonej Motorowi Lublin poszło już z górki. Później przyszedł do nas Władysław Żmuda i już na stałe wskoczyłem do pierwszej jedenastki.
 
- Później był dwumecz z Eintrachtem Frankfurt. W Łodzi po golu Bogdana Jóźwiaka i twoim prowadziliście 2:0. W drugiej połowie miałeś wymarzoną okazję na trzeciego gola...
- Właśnie, dopiero co wyłączyłem magnetowid, bo razem z moim synem Krzysztofem oglądaliśmy ten mecz i wspomnianą okazję. Pytał mnie: "Tata, jak tego mogłeś nie strzelić?!" Ale tak bywa w sporcie. Nie wszystkie okazje się wykorzystuje. Uli Stein zachował się znakomicie. Niejeden bramkarz widząc mój zamach i to, że stałem 7 metrów od niego, już dawno siedziałby na tyłku. Ale on stał do końca i instynktownie odbił piłkę. Jednak w pierwszej połowie udało mi się go zaskoczyć.
 
- Jak przeżyliście rewanż, czyli katastrofę we Frankfurcie?
- Dzień przed meczem oglądaliśmy jakiś mecz w Pucharze UEFA, w którym zespół z Bułgarii stracił siedem goli. Zastanawialiśmy się jak można dać sobie strzelić tyle bramek. Przed meczem trener Marek Woziński przez 25 minut zrobił nam intensywną rozgrzewkę. A piłkarze Eintrachtu lekko sobie truchtali, bawili się piłką. Trener Żmuda patrząc na nich powiedział do nas: "Zobaczcie, są jacyś nieobecni, niemrawi, macie ich dzisiaj...!" Faktem jest, że im naprawdę tego dnia wszystko wychodziło. Co chcieliśmy zawiązać jakąś akcję już nas kontrowali i podwyższali wynik. W przerwie meczu, przy rezultacie 6:0, podszedł do mnie Rysiek Czerwiec i mówi: "Marek, ty znasz niemiecki, pogadaj z nimi, żeby już przestali". Pamiętam, że trener Żmuda i Andrzej Grajewski siedzieli na takich krzesełkach z napisem Mueller Milch. Po każdej bramce cofali się o metr w stronę trybun. W przerwie siedzieli już przy płocie. Później wróciliśmy do Łodzi jak zbite psy, ale kibice nas nie zawiedli i przyszli licznie dopingować w meczu z Legią. Wygraliśmy i w ten sposób podziękowaliśmy im za wsparcie.
 
- Trenerzy zmieniali się, kolejno byli: Marek Woziński, Leszek Jezierski, Władysław Stachurski. Jak wspominasz czas, kiedy to oni prowadzili Widzew?
- Oj, za trenera Leszka Jezierskiego treningi były bardzo ciężkie. Pamiętam, że po jednych zajęciach w Spale nie mogliśmy po prostu zejść z drugiego piętra na obiad. Kiedy przyszedł trener Stachurski, zrobiło się luźniej. Łatwiej było się z nim dogadać. Atmosfera była bardzo fajna, ale zabrakło wyników.
 
- Po sezonie 1993/94 otrzymałeś kolejną propozycję gry za granicą, tym razem z Austrii i grałeś w Wiener SK. Jednak znowu wróciłeś do Łodzi...
- Tak, kiedy prezes Andrzej Pawelec dowiedział się, że jestem w Polsce, od razu do mnie zadzwonił i zaproponował powrót do klubu. Ponadto Pawelca doszły słuchy, że jest mną zainteresowany ŁKS i czym prędzej chciał mnie mieć na obozie w Buku. Pojechałem tam, a trenerem był już Franciszek Smuda. W sparingu z Naprzodem Rydułtowy wystawił mnie na prawej pomocy! Strzeliłem dwa gole i tak już zostałem.
 
- Wtedy zaczął się wspaniały sezon w historii Widzewa. Wygraliście ligę nie przegrywając meczu, zostałeś królem strzelców. Trwał piękny sen...
- Ale początek mieliśmy trudny, bo u Franka Smudy nigdy nie było łatwo. Zresztą nie we wszystkich meczach szliśmy jak burza. Pamiętam spotkanie ze Stomilem Olsztyn w Łodzi, kiedy przegrywaliśmy do przerwy 0:2. Jeden z właścicieli Ismat Koussan wpadł do szatni z pistoletem i zaczął grozić, że będzie do nas strzelał, bo gramy jak patałachy. Ledwo kierownik Tadeusz Gapiński zdołał go powstrzymać. Przestraszyliśmy się nie na żarty. Po przerwie udało się ten mecz zremisować 2:2, a ja akurat zdobyłem oba gole. Potem już coraz bardziej się rozkręcaliśmy, aż doszło do tego, że Smuda zakładał się z Gapińskim o liczbę strzelonych przez Widzew bramek. Jeśli ta liczba została przekroczona, nasz kierownik musiał opuszczać boisko. I kilka razy faktycznie to uczynił. Ostro pracowaliśmy na ten tytuł i nie chcieliśmy już nic zaprzepaścić, mimo, że pieniądze do nas nie nadchodziły lub pojawiały się ze znacznym opóźnieniem. Zaległości były ogromne, ale my już tylko chcieliśmy wygrać ligę. Zakończyliśmy mocnym uderzeniem w Warszawie, ogrywając Legię 2:1. Przy moim golu, tuż przed strzałem, kątem oka zdążyłem zauważyć, że Maciek Szczęsny już kładł się w lewo i spokojnie kopnąłem w jego prawy róg.
 
- A jednak po tak znakomitym dla ciebie i klubu sezonie, Franciszek Smuda nie widział już dla ciebie miejsca w pierwszej jedenastce. Poczułeś się dotknięty?
- Przyznam szczerze, że mam żal do trenera Smudy za formę rozstania. Oczywiście, że mógł postawić na nowych, którzy przychodzili do klubu, ale mógł chociaż ze mną po męsku porozmawiać, powiedzieć: "Dziękuję ci Marek, zrobiłeś wiele dla Widzewa, ale stawiam na innych". Niestety, zupełnie mnie pominął, jakbym nie przyłożył swojej cegiełki do tytułu. Było mi przykro, ale tak w tym sporcie bywa.
 
- Ponownie trafiłeś do Austrii, ale wyjazd do klubu Worwarts Steyr nie był chyba dobrym rozwiązaniem?
- Niekoniecznie się z tobą zgodzę. Walczyliśmy o awans, ale przegraliśmy baraże z Admirą Wacker. Ciekawostką było to, że nie strzeliłem żadnej bramki, ale byłem podstawowym zawodnikiem klubu.
 
- Później ponownie pojawiłeś się w polskiej lidze. Tym razem w Wiśle Kraków, która dopiero odbudowywała swoją potęgę. Jaka to była Wisła?
- Wtedy już pod Wawelem rodził się wielki klub. Mnie jeszcze zatrudniał Piotr Skrobowski, ale już niedługo pojawił się pan Bogusław Cupiał i Telefonika. Wtedy namówiłem menedżera Zdzisława Kapkę, żeby ściągnęli Ryśka Czerwca, a następnie przychodzili kolejni piłkarze...
 
- Zakończyłeś karierę w GKS Katowice. Potem szybko skończyłeś kurs trenerski i zacząłeś przygodę w tej roli z GKS. Spadliście jednak z ligi...
- To był fatalny okres dla Katowic. Pamiętna wojna Mariana Dziurowicza z ministrem sportu Jackiem Dębskim. Kończyły się pieniądze i zawodnicy odchodzili. Po rundzie jesiennej byliśmy wysoko, ale później wszystko się rozsypało.
 
- Następnie przyszła propozycja z Widzewa. Tam też nie byłeś długo. Dlaczego?
- W Łodzi też trafiłem na schyłek wielkiego Widzewa. Przyszedłem po trenerze Piotrze Kuszłyku. Na początku powiedziałem, że warunkiem mojej pracy jest powrót do klubu Tadeusza Gapińskiego. Bo on właśnie wtedy chciał zrezygnować. Udało mi się go namówić do powrotu. Jakoś udało nam się utrzymać ekstraklasę, ale to głównie dzięki kilku chłopcom, z którymi jeszcze grałem w Widzewie. Mam na myśli Piotrka Szarpaka, Zbyszka Wyciszkiewicza, Marcina Zająca, Andrzeja Michalczuka, Daniela Bogusza. Zdarzały się też spektakularne mecze, jak wygrana 3:0 z Wisłą Kraków, którą prowadził Orest Lenczyk. Ale w klubie działo się źle i w efekcie przestałem być trenerem Widzewa.
 
- Zadaje to pytanie często. Z jakimi znakomitymi zawodnikami miałeś okazję występować?
- Na pewno muszę zacząć od Romana Ogazy, od którego wiele się nauczyłem. Następnie to byli Jan Furtok i Mirek Kubisztal w GKS, Leszek Iwanicki, Tomasz Łapiński, Rysiek Czerwiec, Mirek Szymkowiak, Marek Citko w Widzewie. Szczególnie wiele potrafił Leszek Iwanicki, bardzo dużo widział na boisku, a taki Tomek Łapiński w formie był nie do przejścia dla napastnika.
 
- Czego w swojej karierze żałujesz, a z czego jesteś dumny?
- W zasadzie żałować mogę, że nie udało mi się w zaistnieć na dłużej reprezentacji. Natomiast mogę być dumny, że mimo wielu przeciwności losu, udało mi się zostać znanym piłkarzem, strzelającym bramki. Często miałem pod górę, ale jakoś się nie poddawałem i parłem do przodu. To, że byłem ze Śląska, też mi nie pomagało, na przykład na początku w Łodzi. W szatni nieraz dano mi odczuć, że jestem z innej części kraju, ale kiedy zacząłem dobrze grać i stałem się podporą zespołu, piłkarze sami prosili mnie, żebym powiedział coś po śląsku i szybko zaakceptowali moje pochodzenie.
 
- Czasami słyszy się opinie, że "Koniar" to był taki ochłapiarz, który tylko czekał aż mu piłka spadnie na nogę. Co powiesz tym, co tak twierdzą? Jak to jest być "ochłapiarzem"?
- No tak, ale żeby ta piłka spadła na tą nogę, to trzeba jeszcze znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, a do tego jeszcze tak ją kopnąć, żeby przekroczyła linię bramkową, bo to jest najważniejsze. To prawda, że kilka bramek strzeliłem przypadkowo, piłka odbijała mi się od pleców, kolan czy głowy, ale to cechuje dobrego napastnika, że potrafi zdobywać nawet takie fuksiarskie gole. W końcu jednak strzeliłem też kilka efektownych goli, jak ten z Eintrachtem Frankfurt, kiedy zaskoczyłem Steina z niemal zerowego kąta, ładnego gola strzeliłem Zawiszy w Bydgoszczy, zza pola karnego, trochę tych bramek było.
 
- Co powiesz o kibicach Widzewa, którzy cię często wspominają...
- To jest największa siła tego klubu. Bez nich Widzew mógłby już upaść. Do dzisiaj mam z nimi świetny kontakt, niektórzy dzwonią co jakiś czas, pytają co u mnie. To bardzo miłe i ja też ich zawsze będę pamiętał. Kiedy grałem w Widzewie, oni stali przy mnie, a ja odwdzięczałem się im bramkami. Serdecznie ich wszystkich pozdrawiam.


Robert Borkowski